I znów napisane na telefonie w samolocie, ale teraz akurat bez wyrzutów sumienia mogę to zrobić, bo do Alicante leci się 3,5 godziny. A chciałem przelać na papier (czy raczej ekran) kilka wniosków i przemyśleń odnośnie mojej drogi do maratonu w Walencji oraz na co liczę w tym biegu.
Pomysł na ten start padł w zasadzie ze strony Magdy podczas naszego rodzinnego pobytu w Walencji na Wielkanoc 2021. Wtedy to zauroczeni miastem, pogodą i ogólna atmosferą, sama zasugerowała, żebym znalazł sobie tutaj jakiś bieg. Jakiś?? Jak to jakiś? Jest jeden oczywisty! Valencia Marathon to obecnie absolutny top światowy i to pod każdym względem: ilości startujących, a przede wszystkim ich, organizacji, całej otoczki, dziesiątek tysięcy kibiców, a do tego idealnie płaska trasa, optymalne warunki pogodowe, tapas, Rioja…😉 I ciekawy termin, bo to ostatni maraton w Europie w ciągu roku. Oznacza to, że cały cykl treningowy zacząć można dużo później, a nie na początku lub w środku naszego lata. Ja w tym roku wybralem Walencję również jako start zastępczy, gdyż przebiegłem już wszystkie 3 Majory jesienne (Berlin, Chicago, Nowy Jork), a na wiosnę wystarczyć mi musiała Łódź. Realizuję więc założenie 2 maratonów w ciągu roku.
Trening wstępny rozpocząłem w zasadzie w pod sam koniec lipca, po powrocie z urlopu. Lipiec w ogóle można by nazwać okresem roztreniwania, bo biegałem bardzo niewiele i powoli. Natomiast sierpień był już budową solidnej bazy: ponad 300km, najwięcej do tej pory w tym roku i sporo mocnych jednostek szybkościowych wprowadzających mnie pod 2 starty: Bieg Westerplatte oraz Półmaraton Gdańsk. Oba zaliczyłem ze średnim wynikiem, wstydu nie było, ale głównie z powodu infekcji w połowie września moja dyspozycja na starcie nie była idealna. Natomiast zrobiłem dobrą bazę szybkościową i od końca września zamierzałem już tylko skupić się na budowaniu wytrzymałości typowo maratońskiej. Miałem mniej więcej 8 tygodni bardzo solidnej roboty do wykonania. Jak już kiedyś pisałem, schemat był mniej więcej taki:
Poniedziałek – wolne
Wtorek – bieg interwałowy lub mocna zabawa biegowa 14-16km
Środa – easy run 12-15km
Czwartek – BNP (Bieg narastającej prędkości) lub bieg ciągły, 17-21km
Piątek – wolne
Sobota – ok 15km bloków interwałowych np 3×4 lub 5 x 3 albo 5+parkrun+5
Niedziela – long run
Nowością był dłuższy bieg w ciągu tygodnia oraz bardzo konsekwentne longi w niedzielę. Były one biegane na średniej intensywności ok 20-30sek/km wolniej niż docelowe tempo startowe. Po kolei pobiegłem więc: 21, 21, 27, 31, 35, 30, 25, 16km. W porównaniu z zeszłymi latami wybiegałem to bardzo konsekwentnie i całościowo dało mi to kilka tygodni pod rząd z objętością 96-98km/tydz. (październik w sumie 384km a listopad 330km).
Odpuściłem starty kontrolne i ataki na życiówki np w Biegu Niepodległości. Z 2 powodów: nie chciałem biegać z pełnego treningu, bo niczego bym nie nabiegał oraz przestałem poważnie traktować biegi uliczne bez atestu (jak Gdynia). Na 2 tyg przed startem pobiegłem za to parkruna na jakieś 95-97% możliwości, przy czym to byl start z pełnego treningu, na dużym zmęczeniu. Pobiegłem 16:58, czyli 8sek od życiówki i pewnie bym tego nie zrobił gdyby nie jednorazowy start rywala z UK, który siedział mi na plecach 4600m, żeby na koniec z lekkością wyprzedzić. Ale zawsze mówiłem: oddam każde zwycięstwo w parkrunie, jeśli raz na miesiąc będę mógł bić życiówkę 😉 Czułem się więc przygotowany.
Ostatnie 2 tygodnie to już schodzenie z objętości: najpierw lekkie 65km, a w ostatnim postawiłem na pełną regenerację. Zrobiłem zaledwie jedną dyszkę w środę oraz rozruch 6km w piątek. Wyszedłem z założenia, że w moim wieku potrzebuje po prostu więcej czasu na odpoczynek i powrót do pełnej gotowości startowej. Kolejne 2 czy 3 treningi nic by już nie dały, a tylko mogły zaszkodzić. Mniej znaczy więcej.
Mam więc poczucie wykonanej bardzo solidnej roboty, chyba nawet najlepszej jakościowo w moim biegowym życiu. Nie biegałem z czyimś planem ani nawet sam go sobie na kartce nie napisałem, ale wiedziałem co robię. Wsłuchiwałem się we własny organizm i choć łatwo nie było, to myślę, że ani nie przegiąłem, ani nie odpuściłem.
Ponadto nic mnie bolało, poza typowym zmęczeniem organizmu oraz udało się nie złapać żadnej infekcji (co akurat przy treningu w październiku i listopadzie oraz trójce dzieci jest prawdopodobne…)
Jestem więc na jakieś 22 godziny przed startem w imprezie, która wg tego co widziałem i czytałem może okazać się przeżyciem porównywalnym ze startami w USA czy Berlinie. A może nawet będzie lepiej i fajniej.
Jak zamierzam pobiec? Mocno, ale rozsądnie. Nie będę atakował sub 2:45 z założenia i pierwszą połowę chce przebiec w ok 1:23:30. Co będzie potem, zobaczę, ale kluczem będzie konsekwencja i zdrowy rozsądek. Ostatnie 7km będą natomiast ostatecznym sprawdzianem siły nóg i psychy. Tak, chcę końcówkę polecieć jakby jutra nie było! 😉
Kilka rzeczy jest pewnych: stawka biegaczy jest potwornie mocna: ponad 900 zawodników z życiówkami poniżej 2:30, 3700 poniżej 2:50 oraz 6000 sub3h (what??!!) Oznaczać to będzie moją pozycję na mecie w okolicach 3500. miejsca. Jak dobrze pójdzie. Tak daleko w stawce nie byłem nigdy i to biegając na takim poziomie. Nawet średnio udane występy w Chicago czy NYC dawały mi miejsca 1100-1200 (choć startujących było dużo więcej). Ale do Walencji zjeżdżają się sami mocni zawodnicy z całej Europy w konkretnym celu: ustanowić nowy rekord życiowy. Mój jest na pewno na wyciągnięcie ręki, bo wiem, że ostatnie 4 starty były nie do końca udane i na pewno mam papiery na szybsze bieganie. Czy będzie to minuta, dwie czy cztery szybciej niż 2:49:22? Nie wiem, ale nie zaprząta mi to głowy. Wbrew pozorom i wieloletnim obserwacjom Magdy, ja naprawdę uwielbiam biegać królewski dystans i choć wiąże się to z masą cierpienia, to daje mi cudowne emocje i poczucie biegowego spełnienia.
Start: 3 grudnia, 8:15. Live tracking w oficjalnej apce Valencia Marathon. Trzymajcie kciuki i z góry dziękuję za wirtualny doping. A o ten na miejscu martwić się nie muszę: będzie ze mną najlepsza kibicka na świecie 😉
Jadę odebrać pakiet startowy 👍