BiegiMaraton

Ile biegać..? czyli… co mówią liczby

Brak komentarzy

Indiana Jones: Nie potrzebuję pomocy!

Marion Ravenwood: Potrzebujesz. Nie jesteś już taki sam jak 10 lat temu.

Indiana Jones: To nie lata, skarbie, to kilometry…

To jak może wiecie cytat z „Poszukiwaczy zaginionej Arki”, jednego z moich ulubionych filmów z dzieciństwa. I choć w oryginale pada słowa „mileage” czyli przebieg, to w jednym z tłumaczeń słyszymy właśnie słowo „kilometry” i to właśnie znakomicie oddaje cel mojego dzisiejszego wpisu…

Wiele osób pyta mnie: „to ile razy w tygodniu biegasz?”, a ci bardziej doświadczeni: „ile kilometrów robisz w tygodniu?”.

Zdecydowana większość biegaczy dąży bowiem do poprawienia lub systematycznego poprawiania swoich biegowych rezultatów. Zadając takie pytanie, chcą mieć punkt odniesienia do swojego biegania i osobistych rezultatów. Jest oczywiście grupa biegających wyłącznie dla endorfin i nie startująca w żadnych zawodach, ale tacy biegacze raczej nie pytają się innych o tygodniowe przebiegi ani maratońskie życiówki. 🙂

Dla tych, którym zależy na stawaniu się szybszymi biegaczami, lektura książek, artykułów, blogów i ton mniej lub bardziej mądrych komentarzy na internetowych forach, może przyprawić o istny ból głowy i wpędzić w niezłe tarapaty emocjonalne. Ile biegać? Ile biegać, żeby złamać 40min na dyszkę? Jak często trenować by pobiec sub 3h w maratonie? Kiedy mogę biec mój pierwszy maraton? Czy mogę przyjść na parkruna jeśli biegam od 3 tygodni? Czy buty czerwone są szybsze niż niebieskie? Itp itd.

A jako, że ja bardzo szanuję wszystkie tego typu pytania, postaram się w dużym skrócie podać kilka danych jak to wyglądało w moim przypadku i odnieść to także do moich znajomych.

Zacznijmy od tego, że każdy jest inny. Każdy z nas ma inną budowę ciała, masę, wydolność tlenową i mięśniową, historię zdrowotną, przebyte kontuzje, złamania, nałogi itp. Dla każdego punkt wyjściowy jest inny i nie ma jednej uniwersalnej drogi do osiągnięcia określonych wyników. Dodajmy do tego fakt, że każdy z nas może na bieganie poświęcić konkretną ilość czasu, ma różny poziom motywacji, możliwości regeneracji itd. Dla tego też spersonalizowane plany treningowe i prowadzenie przez zawodowych trenerów jest w cenie. Od razu mówię: nie trzeba mieć trenera z górnej półki, ani nawet z dolnej, żeby do fajnych wyników w bieganiu dojść. Warto natomiast na chłodno podejść do tematu i trochę poczytać – najlepiej trzymać się konkretnej publikacji np. Jerzego Skarżyńskiego, a nie skakać po forach internetowych. I być ambitnym, konsekwentnym, ale nie stawiać wszystkiego na jedną szalę i dążyć do osiągania wyników za wszelką cenę. Ryzykujemy i kontuzję, jak i nasze życie osobiste i zawodowe.

Wracając jednak do mojego przykładu… Zacząłem biegać w listopadzie 2014, po tym jak halibut w sushi mnie powalił na ziemię – wpis tutaj W przeszłości uprawiałem kilka dyscyplin, ale żadnej na poważnie. W podstawówce pływałem i ganiałem za piłką, trenowałem też tenis stołowy, w liceum grałem w kosza, trochę jeździłem na rowerze. Na studiach niczego konkretnego nie robiłem (związanego ze sportem oczywiście…), a w latach 2013-17 grałem intensywnie w golfa. W listopadzie 2014 ważyłem ok 67kg przy wzroście 169cm, nie byłem więc w żaden sposób opasły, ale chudy to raczej na pewno nie.

Na początku było dreptanie po 2-3km przeplatane marszem, gdyż pierwszą radą jaką przeczytałem było właśnie mieszanie truchtu z marszem. Dodam, że chyba przez pierwsze 2 tygodnie na nogach miałem obuwie, które w pobliżu butów biegowych to w sklepie nawet nie stało. Szybko jednak się zorientowałem, że trzeba to zmienić. Patrząc na rok 2015 liczbowo wyglądało to tak:

W skali roku daje to 900km. Czy to dużo czy mało? Z perspektywy: malutko… choć nie było to bieganie okazjonalne. Coś jednak osiągnąłem w pierwszym pełnym roku mojej biegowej przygody:

  • w lutym pobiegłem pierwszą dyszkę z czasem 48:15. Do tego momentu na liczniku miałem zaledwie 270km.
  • w marcu pobiegłem pierwszy półmaraton w 1:45. To tempo 4:59, a mój całkowity przebieg życiowy to ok 340km.
  • idąc za ciosem zapisałem się na mój pierwszy maraton. Tak na prawdę nikogo się nie pytałem o radę, ani czy jestem gotowy i ile muszę trenować, żeby w ogóle stanąć na starcie tego biegu. Przed startem miałem jedynie mglisty plan pobiegnięcia poniżej 4 godzin, bo kiedyś mi ktoś powiedział, że wypada by facet choć raz taki rezultat osiągnął. Pobiegłem 3:40 i nie umarłem. Tempo: 5:13. A nawet byłem z siebie bardzo zadowolony 🙂 W niecałe 2 miesiące dzielące mnie od półmaratonu do maratonu zwiększyłem kilometraż i zrobiłem wtedy w sumie 250km. Daje to całkowity przebieg od zera do maratonu: 600km w ok. pół roku.

Tyle kilometrów wystarczyło mi na przebiegnięcie maratonu w 3:40. Czy to dużo czy mało? Wg mnie mało, tzn. moja decyzja o starcie była trochę zwariowana, ale udało się. Czy innych też bym namawiał na coś podobnego? I tak i nie. Na pewno nie na tempo startowe powyżej swoich możliwości. Ja wstrzeliłem się idealnie, ale na prawdę łatwo przesadzić i swój pierwszy maraton głównie kojarzyć ze ścianą i potwornym bólem, zmęczeniem lub poważną kontuzją. Gdybym miał więc doradzić czy iść na całość i startować od razu czy poczekać z pół roku i dorzucić kolejne kilkaset kilometrów – raczej skłoniłbym się ku temu drugiemu. Odpowiedzieć trzeba sobie też na pytanie: czy chcemy przebiec maraton jednorazowo, na zaliczenie, bez względu na czas – czy też mamy wobec niego konkretne plany. I na dalszą karierę biegową.

No dobra, początek był zatem obiecujący, forma przyrastała lawinowo, waga spadała, a życiówki wysypywały się jak z kapelusza. Co było dalej? Bez wdawania się w dokładne opisywanie, rok 2015 zamknąłem z niecałym tysiącem km na liczniku. Daje to średnio 19km tygodniowo (dziś wywołuje to u mnie jedynie uśmiech politowania…). Co ciekawsze, w 2016 nabiegałem dokładnie taki sam kilometraż! A mój drugi maraton to już 3:26. Pod koniec 2016 udało mi się też złamać barierę półtorej godziny w półmaratonie, a dyszkę biegałem w poniżej 40min. Takie miałem rezultaty z przebiegiem całkowitym poniżej 2tys km. Można więc powiedzieć, że moja miłość do biegania nie była „od pierwszego wejrzenia”, czy raczej „pierwszego kilometra”, bo przez pierwsze 2 lata trochę się bujałem…

Zerknijmy jeszcze na cel wielu bardziej doświadczonych biegaczy, a więc złamanie słynnych 3 godzin w maratonie. Ten pomysł zaświtał mi w głowie na początku 2017 i postanowiłem, że jeśli pobiegnę wiosenny maraton poniżej 3:15 (o co założyłem się z kolegą o sześciopak belgijskiego piwa), to na poważnie przygotuję się do jesiennego startu. Pobiegłem 3:13 (piwko smakowało!) i od czerwca do końca sierpnia rozpocząłem prawdziwe, solidne przygotowania wg planu Jerzego Skarżyńskiego. Przez 3 miesiące pokonałem ok 1000km, a w połowie września we Wrocławiu, w pierwszym podejściu nabiegałem 2:59:14. Zapytacie więc ile do tego czasu zrobiłem kilometrów? Już szybko liczę…. ok 3500km. Lub 2,5 roku trenowania, jak kto woli. I tak na prawdę rok 2017 był tym, w którym mój kilometraż wzrósł znacząco, bo do 2300km.

Tak mnie ta kwestia zaciekawiła, że zapytałem kolegów jak o u nich wyglądało z przebiegiem do momentu udanego złamania bariery 3h. I takie oto 3 rezultaty otrzymałem: 4200km, 4600km, 5500km.

Czy to oznacza, że miałem lepsze predyspozycje niż koledzy lub trenowałem mądrzej, że do magicznej bariery 3h dotarłem szybciej? Nie sądzę… Choć być może moja pozycja wyjściowa była bardziej korzystna (tryb życia, brak nałogów, relatywnie niska masa itp). W zasadzie temat jest bardzo złożony i zapewne można to starać się dokładniej opisać, ale to kiedy indziej 🙂 Wiem natomiast jedno: dla mnie złamanie 3 godzin było przekroczeniem pewnego punktu krytycznego. Wcześniej co pół roku byłem w stanie urywać po kilkanaście minut na maratonie. A potem? Po złamaniu 3h, pół roku później pobiegłem zaledwie… minutę szybciej, a po kolejnych 6 miesiącach 2:56. Na wiosnę 2019 było 2:54 i w zasadzie na tym poziomie się zatrzymałem… (choć po Nowym Jorku wierzę, że moja forma pozwala na lepszy wynik). Chcę przez to powiedzieć, że im dalej w las, tym ciemniej. Trenować trzeba więcej i szybciej. I na koniec ciekawostka: wiecie ile koledze zajęło dotarcie do kosmicznego wręcz rezultatu w maratonie 2:37 od momentu złamania 3 godzin? 20tys km!! Kolejnych kilka lat mega ciężkiej pracy by pobiec o nieco ponad 20minut szybciej. Wg mnie to doskonale obrazuje jak trudno robi się na takim poziomie zaawansowania.

A tutaj macie roczne podsumowanie mojego biegania:

Wracając jednak do Indiany Jones’a: na pewno liczą się przebiegnięte kilometry, a nie ilość wody w Wiśle, czyli upływający czas. Broń Boże nie namawiam nikogo to robienia 2tys km w pierwszym roku trenowania, ale jedno jest absolutnie niezaprzeczalne – jeśli chcecie być coraz to szybsi, musicie biegać więcej. I szybciej. Bo progres powstaje nie tylko z ilości kilometrów, ale z ich jakości. A że to temat na kolejny wpis, a święta za pasem… odeślę tylko do mojego poprzedniego wpisu na temat filozofii mocnego treningu wg Baginsa

Tak więc….Wesołych Świąt i pamiętajcie: chudnie się jedynie, jeśli spalisz więcej kalorii niż przyjąłeś do żołądka… 🙂

Tags: ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Wróciłem… czyli… relacja z parkrun Gdańsk Południe nr 179
Oby do przodu… czyli… plan na 2020