Maraton

Vamos Bagins… czyli… Relacja z Valencia Marathon 2023

Brak komentarzy

Powinienem chyba zacząć od gratulacji…

No w sumie…

No to gratuluję uzyskanego czasu w jednym z najbardziej cenionych i popularnych maratonów na świecie!

Dziękuję, to bardzo miłe. I fakt, maraton w Walencji jest obecnie rozchwytywany przez dziesiątki tysięcy masochistów, którzy mówią, że „skoro mam umierać z wycieńczenia, to niech chociaż słonko będzie świecić i widoki ładne”

No dobra, to o samym wyniku będzie ciut później, ale najpierw chciałem zapytać o kilka innych kwestii dotyczących okresu przed samą imprezą. O samych przygotowaniach i planach na bieg napisałeś kilka dni temu. Jak wyglądała logistyka samego wyjazdu oraz dzień przed samym maratonem?

Lecieliśmy w piątek późnym popołudniem do Alicante. Niestety nie ma już bezpośredniego połączenia Gdańsk-Walencja. W Alicante mamy sprawdzony hotel przy dworcu kolejowym. Pociąg do Walencji mieliśmy w sobotę o 9 rano i na miejscu byliśmy ok południa. Stamtąd udaliśmy się metrem na Expo, dość daleko od centrum. Sobotnie popołudnie to zapewne najgorsza pora na odbiór pakietów, bo tłum ludzi był gigantyczny, a kolejka była liczona chyba w setkach metrów długości… Poszło jednak nienajgorzej i w jakieś 40min byliśmy w środku. Najpierw odbiór pakietu, potem koszulki, a potem już typowa rundka wzdłuż stoisk i sklepików ze wszystkim co wiąże się z bieganiem.

Z fajnych rzeczy to muszę powiedzieć o numerze startowym, na którym można było zamiast imienia wpisać przy rejestracji dowolne słowo lub frazę. Ja biegłem więc jako „Bagins”. Dodatkowo wielkość czcionki na równa numerowi startowemu, więc wyglądało to trochę jak numery elity. Druga fajna sprawa to możliwość darmowego umieszczenia dowolnego tekstu na koszulce, który był naklejany i termo-utwardzalny. Wszystko robione na miejscu. Ksywka poławiła się więc i na koszulce.

Ok, co było po Expo?

Metrem wróciliśmy do centrum i spacerkiem dotarliśmy do wynajętego apartamentu, zlokalizowanego w historycznej części miasta.

Po meldunku chwilę odsapneliśmy, po czym pojechaliśmy autobusem zobaczyć start i metę imprezy, w miejscu będącym wizytówką Walencji czyli „Miasta Sztuki i Nauki”. Normalnie poszlibyśmy spacerem te 3km, ale chodziło o ograniczenie chodzenia. Było już ciemno, ale meta z typowym turkusowym dywanem była pięknie oświetlona i można było po niej chodzić. Fajne doświadczenie, kiedy to można sobie zwizualizować moment ukończenia maratonu za dosłownie kilkanaście godzin.

A co jadłeś na przedmaratońską kolację?

Pizzę z chorizo. Bardzo smaczną. A Magda lasagne. I fajnie zjeść sobie na zewnątrz w grudniu. Chociaż upału nie było…

A jak minęła noc?

W sumie to kiepsko. Zasnąłem szybko, ale okazało się odgłosy z pobliskich knajp w sobotni wieczór niosły się niemiłosiernie. Raz, że wąskie uliczki z wysoką zabudową tworzą studnię akustyczną, a dwa: okna były fatalnie wygłuszone. Trzeba oczywiście dodać, że wszyscy radośnie biesiadujący Hiszpanie byli na zewnątrz, bo grudzień w Walencji to jak u nas ciepły maj…W efekcie budziłem się bardzo często, licząc, że kiedyś impreza musi się skończyć. Ta jednak trwała chyba do 4 czy 5 nad ranem. Jakość snu była więc średnia i doskonała logistycznie lokalizacja miała też swoje wady…

O której miałeś (właściwą) pobudkę i sam start (twojej) imprezy?

Budzik na 6:20, start o 8:15. Na start 3km spacerem i lekkim truchtem, więc wyszedłem o 6:50.

Śniadanie?

Owsianka z bananem i cukrem, na mleku. Niestety, zapomniałem zabrać swojego jedzenia z domu, więc w sobotni wieczór szukaliśmy sklepu z płatkami owsianymi, mlekiem itp. O to warto zadbać wcześniej.

Drugi błąd, w sumie strasznie amatorski, to brak dodatkowej bluzy lub chociaż folii na przeczekanie w strefie startowej. Dobrze, że miałem chustę na głowę i cienkie rękawiczki, ale stary chiuch do wyrzucenia tuż przed startem (jak w Nowym Jorku i Chicago), byłby idealna.  Nie zmarzłem na szczęście mocno, ale super komfortowo nie było.

To faktycznie amator z ciebie… Niby 12ty maraton uliczny, a prognozy pogody nie sprawdziłeś?

Sprawdziłem, ale w sumie po prostu nic z tym nie zrobiłem. Temperatura na starcie to ok 8 stopni. Ale na mecie to już ok 16 i pełne słońce.

Wcale mi ciebie nie żal

Spoko, dałem radę.

Co jeszcze cennego, dla tych, którzy chcieliby zaplanować start w Walencji w przyszłości?

Kwestia momentu wejścia do stref. Naprawdę lepiej tam być co najmniej na 30min przed startem strefy i zająć miejsce, które na oko będzie odpowiadać twojemu tempu. Ja byłem w strefie 2:37-2:50, więc chcąc być bezpiecznie przed tłumem od pacemakerów na 2:50, ustawiłem się bliżej początku strefy. I to był bardzo dobry wybór.

Z innych kwestii to oczywiście toaleta, której nie można zostawiać na ostatnią chwilę. Na 45min do startu czekałem zaledwie 5min. Ale później było pewnie dużo gorzej.

No dobra, frajer z ciebie z tymi ciuchami przed startem, ale w czym biegleś i ile miałeś żeli?

Biegłem w singlecie, rękawkach, krótkich spodenkach, kompresji na łydki. Na stopach dość już wysłużone, ale niezawodne Nike AlphaFly Next%. Chustę na głowie miałem pierwsze 7km, rękawiczki do 15km. Miałem 4 żele i wodę. Pierwszy żel wciągnąłem 5min przed startem, popiłem i wodę zostawiłem w strefie. Podczas biegu zjadłem żele po 10,20 i 30km. Piłem tylko wodę. Podawana była ona w plastikowych butelkach, czego totalnie nie mogę zrozumieć i jest to moje chyba jedyne zastrzeżenie do całej organizacji. To są setki tysięcy butelek, z których każdy pije po kilka łyków, resztę wylewa się lub wyrzuca razem z butelką. W dodatku ciężko było je odkręcić. Zupełnie nie rozumiem takiej decyzji.

Dobra, to opowiedz po krótce sam przebieg biegu (to brzmi trochę jak masło maślane…)

Jak pisałem wcześniej, celem było pobiec rozsądnie. Tempo 3:57-58 do końca pierwszej połowy, co daje ok 1:23:20-30. Potem tylko odpowiedzialne decyzje 😉

Tempo trzymałem idealnie, czego nie mogę powiedzieć o moim Garminie, bo już po pierwszym kilometrze zaczął przeszacowywać dystans i po 10km było już jakieś 200m nadwyżki. Średnie tempo było 3:55-54, a ja musiałem weryfikować je na każdym znaczniku.

Połówkę minąłem ciut szybciej niż zakładałem, czyli w 1:23:05. Ale było to pod pełną kontrolą.

Czyli nie te idiotyczne zrywy z Chicago, gdzie 5tkę i dychę poleciałeś w tempie na sub 2:40?

Tak, tym razem byłem precyzyjny i konsekwentny.

A jak twój najwierniejszy kibic się spisał?

Rewelacyjnie! Magda była na 8.km, 10.km, 15.km, 24.km i potem na 30. i na jakiś kilometr przed metą. Idealnie rozplanowane i wykonane.

A inni kibice? Były ich dziesiątki tysięcy na trasie.

Było bardzo fajnie, ale od razu zaznaczam, że nie był to poziom zaangażowania i pomysłowości kibiców w USA. Tu kibiców było na prawdę sporo, ale    momentami ich hiszpański temperament był chyba ciut uśpiony (może to oni właśnie imprezowali mi wszyscy pod oknem…). Były oczywiście świetne ekipy, a ostatnie 3-4 km to szpaler ludzi z obu stron, orkiestry, DJe itp. Inna kwestia to czy maratończyk na końcówce cokolwiek widzi i słyszy… 😉

No właśnie. Jak u ciebie było w drugiej połowie biegu, bo jak to się mawia: maraton zaczyna się od 30tego kilometra...

Tak jest w istocie. Choć kluczowe dla mnie jest wsłuchiwanie się w sygnały organizmu już wcześniej. Zwykle pierwszy kryzys przychodzi w okolicach 25-27.km i daje on pełna zapowiedź tego, co może się później wydarzyć. U mnie tym razem nie działo się nic niepokojącego. Dzielnie dotrwałem do wspomnianego 30.km i rozpocząłem kluczowy etap biegu. Wiedziałem, że za wcześnie na jakiekolwiek zrywy, ale tempo trzeba było trzymać. Mozolnie mijały więc kolejne kilometry, a ja rozgrywalem wszystko w mojej głowie. Zawsze uważnie obserwuje innych biegaczy, analizuje ich technikę biegu, czasem dobór stroju czy butów. Pod koniec dystansu fajnie jest natomiast obrać sobie za cel jakiegoś biegacza np 50-80 metrów przed tobą i konsekwentnie się do niego zbliżać. Takie zdobywanie małych celów. Czasem jest też tak, że to ciebie wyprzedzają, ale tym razem to ja byłem myśliwym, a nie potrzelonym jeleniem z Chicago.

A to trafna analogia. Wierni followersi spożyli wtedy spore ilości popcornu patrząc w aplikacji Chicago Marathon jak zamienisz się w padlinę na 33.km…. Teraz rozumiem było inaczej?

Tak, dokładnie. I dodawało mi to niebywałej pewności i woli walki. Obliczenia na splitach mówiły mi, że jeśli od 30.km będę biegał nawet po 4:00 to osiągnę rezultat 2:47. Ponieważ mój Garmin myślał, że jestem jakieś 400-450 metrów dalej, to przestałem w ogóle na niego patrzeć. Jedyne co było poprawne to czas i znaczniki na trasie. Wiedziałem kiedy muszę je minąć żeby trzymać zapas. I trzymałem, bo tempo cały czas było równo na poziomie 3:56.

No ale powiedz… Nie biegłeś końcówki z uśmiechem na ustach i posyłając całusy Hiszpankom o kruczoczarnych włosach?

No nie.. byłem mega skupiony na robocie. Całusy miały być na mecie 😉

Natomiast powiem, że być blisko przepaści, ale jednak trzymać minimalny bezpieczny dystans, to cudowne uczucie, szczególnie w takiej zabawie jak maraton. Wyobraziłem sobie to tak: bieżnia lekkoatletyczna dookoła krateru wielkiego wulkanu. W środku gotująca się lawa. Ja mam do wyboru albo biec 2gim torem, czyli blisko i czując żar wulkanu, ale jednak w bezpiecznej odleglości. Albo ryzykować i biec jak najbliżej krawędzi. Dystans krótszy… Ale czy warto ryzykować wpadnięcie w ognistą otchłań?

Nie no, kolejna piękna analogia… Czyli noga nie osunęła ci się do krateru ani na sekundę?

W sumie nie. Nie wydarzyło się nic niepokojącego, żaden ból, skurcz, problemu żołądkowe. Oczywiście, że chciałem już do mety. Odliczałem każdą minutę, każde 500 metrów. Czekałem aż minę dworzec główny, po chwili koloseum. Potem znanymi mi ulicami w centrum wracaliśmy w stronę Ogrodów Turii i dalej wzdłuż nich w stronę mety. Ostatnie 2 km to istny szał kibiców. Było bardzo wąsko, na szczęście biegaczy nie było już tak wiele i mogłem swobodnie wyprzedać. Sam nie wiem czy to ja przyspieszyłem , czy inni zwolnili. Minąłem Magdę po raz ostatni, stojącą na murku ponad kibicami. Ja już wiedziałem, że nic złego się nie wydarzy. Przekroczyłem znacznik 41.km. Zostało niecałe 1200m. Potem 900, 800, 700… Znów lekko przyspieszyłem, ale leciałem już na oparach. Wreszcie oczom ukazał się największy, niesamowicie monumentalny budynek Miasta Sztuki i Nauki o kształcie gigantycznej ryby. Tuż przed nim był zbieg i zaczął się turkusowy dywan. To było jak ziemia obiecana maratończyków. W dół przebijałem się przez kilku kolejnych  biegaczy. 400, 300, 200 metrów. Wyłoniła się ostatnia prosta i cudowna meta na końcu niebieskiego mostu, po którym biegliśmy. Głośna muzyka, spiker, krzyk tysięcy kibiców. Muszę przyznać, że gdy wbiega się w euforii, smakuje to wszystko zupełnie inaczej, niż gdy mija się ostatnie metry będąc totalnie umordowanym lub przybitym nieudanym występem. Tym razem czerpałem z tego na maxa, choć zmysły miałem pewnie przytępione.

Minąłem metę.

Czas netto: 2:46:11

Druga połowa w 1:23:06. Sekundę wolniej niż pierwsza. W maratonie. Aptekarz 😉

Pięknie, pięknie. Aż mi się zachciało obejrzeć „Rydwany ognia” lub coś w tym stylu. Jaka reakcja tuż za linią mety?

Stanąłem. Uniosłem głowę i krzyknąłem: „Vamooosss!!!” Obejrzałem się za siebie, żeby widzieć metę, ale z drugiej strony. Mówiłem sobie: „Już nie musisz biec. Udało się! Zrobiłeś to!”

Doczłapałem się po odbiór medalu, potem po worek finishera, wodę, Izo, banana, batoniki i trójpak owoców kaki 😉 Potem powoli do depozytu i tam czekała na mnie Magda. Była chyba równie szczęśliwa co ja.

No brzmi jak Happy End. Czyli podsumujmy: poprawiłeś życiówkę z Łodzi z kwietnia o ponad 3minuty? To dużo? Spełnia to twoje oczekiwania? Pozostał jakikolwiek niedosyt?

Nie, jestem absolutnie zadowolony z wyniku. Czy chciałbym, żeby na zegarze było sub 2:46? Pewnie, 12 sekund na całym dystansie bym urwał. Ale łatwo się mówi po fakcie. Czy stać mnie na sub 2:45, o czym myślałem i próbowałem już w 2021? Tak. Ale jeszcze nie teraz lub przy zbyt dużym ryzyku, którego nie chce podejmować za wszelką cenę. Na sub 2:45 przyjdzie jeszcze pora. Może na jesieni w przyszłym roku. Boston w kwietniu ze swoją trudną trasą oraz kapryśną pogodą raczej nie będzie polem walki o życiówkę. Ale zobaczę jak pójdą przygotowania. Nie ma na to ciśnienia. Nie dziś 😉

No tak. Jak to mówią: „Dziś jest pierwszy dzień reszty twojego życia”. Zakończyłeś projekt #RoadtoValencia, a zaczynasz nowy: #RoadtoBoston.

Niby tak, ale na spokojnie. Chce cieszyć się rezultatem z Walencji i odpocząć trochę. Na ponowne tłuczenie kilometrów przyjdzie czas.

Sam maraton w Walencji polecam z czystym sumieniem. Stoi na równi w maratonami z serii Majors. Ma idealnie płaską trasę, piękne widoki, spektakularną metę. Pogoda jest idealna, samo miasto fantastyczne. Zapisy na kolejną edycję ruszają 12 grudnia. 😉

Dziękuję też wszystkim moim znajomym i followersom za wirtualny doping,.To bardzo miłe wiedząc, że ktoś obserwuje akurat moją kropkę na trasie biegu. No i Magdzie, bo bez niej nie byłbym tu, gdzie jestem.

Znowu pięknie powiedziane. Chciałem jednak zauważyć, że zdjęcia Ziemi z kosmosu zrobione przed i po zrobieniu życiówki przez Baginsa w maratonie w Walencji jednozacznie mówią: „These are the same pictures”

Wiem. Ale i tak jest fajnie 😉

Tags: Hiszpania, Valencia, Valencia Marathon

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Właśnie tu i teraz… czyli… Słowo na dzień przed Valencia Marathon 2023
Ten jedyny, najlepszy… czyli… Zapowiedź Boston Marathon 2024