Tym razem podejdźmy do tematu relacji w inny sposób, taki bardziej reporterski. Ale na koniec znajdzie się też podsumowanie i miejsce na refleksję.
A wszystko zaczęło się…
12.09.2023: aplikacja na Boston złożona na bazie wyniku z Chicago 2022 (2:53)
28.09.2023: aplikacja zaakceptowana
29.10.2023: hotel w Bostonie zarezerwowany (4 noce)
27.12.2023: bilet na lot do Bostonu kupiony
10.01.2024: czas kwalifikacji zaktualizowany o wynik z Walencji (2:46)
19.03.2024: nadany numer startowy (2108) wg kolejności wyników zgłoszonych przez wszystkich kwalifikantów
A teraz do rzeczy:
13.04 (2 dni do startu)
6:10 wylot do Bostonu przez Kopenhagę (SAS)
16:00 (czasu lokalnego) przylot do Bostonu
18:00 check-in w hotelu Holiday In Express, 2 przystanki metra od dworca głównego South Station. Hotel ozdobiony banerami z poprzednich edycji maratonu, fajny klimat, czuć że wszędzie panuje atmosfera święta biegowego.
20:00 idziemy spać (to tak jak 2:00 w nocy czasu PL).
14.04 Dzień przed startem
5:00 pobudka, nawet nie poszło źle, bo najgorzej jest jak się budzisz o 3 rano, oczy jak 5 złotych i co tu robić 😉
7:00 śniadanie. Sami maratończycy, większość z Japonii.
8:00 ruszamy w stronę centrum autobusem i na Expo po numer startowy
9:00 Expo otwarte, numer odebrany, potem zakupy, trochę fotek. Expo jest tuż przy linii mety, na słynnej Boylston Street w samym centrum Bostonu. To wielki gmach Haynes Convention Center. Ludzi sporo, ale idzie sprawnie. W środku niesamowita serdeczność woluntariuszy, wszyscy mili i mega pomocni.
11:00 zaczynamy leniwe zwiedzanie Bostonu, w parku Boston common jest zlot Golden Retrieverów z całego stanu, jakieś 500 psiaków. Czyli nas, maratończyków jest jednak więcej. Potem przerwa na lunch, poruszamy się wzdłuż ścieżki Freedom Path, którą zahacza o najbardziej znane miejsca w Bostonie (jednym z najstarszych miast w USA).
17:00 wracamy do hotelu, odpoczynek.
19:00 kolacja w pobliskiej włoskiej knajpie, wjeżdża micha makaronu z krewetkami
21:00 przygotowuje ciuchy na następny dzień
21:30 spać…

15.04 Dzień Maratonu
5:00 pobudka itp
5:30 śniadanie w hotelu (było specjalnie tak wcześnie dla biegaczy)
6:10 wyjście na metro
6:30 dojazd do miasteczka biegowego, depozyt, toaleta
6:50 security i wsiadam do autobusu, który zawozi maratończyków do Hopkinton, 42km od linii mety 😉
7:50 melduję się z Athlete’s Village w szkole w Hopkinton. Tłumy nadciągają i po godzinie są nas miliony. Do dobra, do momentu opuszczenia wioski pewnie z 20-25tys. Finalnie na starcie melduję się 26,5tys. Trochę się włóczę, robię zdjęcia, chłonę atmosferę.
9:00 start wózkarzy, hymn USA, wszystko widać na telebimie. Na dachu szkoły 5 snajperów z karabinami. Nad nami przelatują 2 myśliwce F35. Spiker mówi: „the scary thing is they will be in Boston in 30 seconds…” 😉
9:05 toaleta
9:15 wyjście z wioski wg koloru strefy (wave 1) i spacer z dobre 600-700 metrów w stronę startu. Oddaję ciuchy (spodnie i bluza). Wokół domki, a przed nimi ludzie robią sobie poranny piknik i zagrzewają do biegu
9:30 ostatnie siku
9:35 szybka rozgrzewka, ale zupełnie nie ma miejsca gdzie biegać. Robię 500m truchtem na odcinku 50m.
9:40 start elity
9:50 zjadam pierwszy żel
9:55 ponowny hymn, jest doniośle. Jest też słonecznie, bezwietrznie i robi się cholernie ciepło.
10:00 start Wave 1
10:01 zwieram pośladki, mówię sobie „znowu to samo” i ruszam… Plan to biec po 4:00 pierwszą połowę a potem zobaczyć czy będzie lepiej czy gorzej. (zwykle jest gorzej, choć zawsze liczę na co innego 😉)
Bieg
10:01 Od razu jest ostro w dół, tłum wali jak szalony, ale odziwo jest miejsce i nikt się nie przepycha na chama
10:05 zaczynam się zastanawiać po co mi rękawki. Już wiem! Można nimi ocierać pot z czoła!
10:07 no tak, chce mi się sikać. Jak zawsze. Ale wiem, że za 2 godziny przejdzie mi.
10:21 mijam 5km w 20min. Trasa cały czas w dół, czasem się wypłaszcza, był też pierwszy podbieg. Pierwszy z miliona.
10:25 ściągam rękawki na nadgarstki. Żałuję, że nie mam czapki z daszkiem. Piję Izo i wodę prawie na każdym punkcie. Wiem, że to sprawa życia i śmierci 😉
10:30 liczę, że do tej pory było już jakieś 4 miliardy kibiców na trasie. Hałas jest nie do wytrzymania, ale po to w końcu tu jestem…
10:41 mijam 10.km w 40min z malutkim haczykiem. Sprawy mają się tak: jest cholernie ciepło. Nie jest jest to sierpiowy upał, ale w cieniu jest co najmniej 20stopni a my biegniemy w pełnym słońcu. Non-stop. Na drzewach nie ma liści. Budynki w miasteczkach są zbyt niskie, żeby dać cień. Pot zaczyna mnie szczypać w oczy. Blady Polak w kwietniu nie jest gotowy na taką pogodę.
11:01 mijam 15km, nadal tempo 4:00-4:01. Powoli zbliża się moment decyzji co do mojej przyszłości. Mam 3 wyjścia:
- przyspieszyć i czekać aż mnie sieknie. To równie pewne, jak to że u Teściowej na obiad w święta zawsze będą 3 różne rodzaje mięsa
- Biec dalej po 4:00 aż zacznie się robić nie do wytrzymania i biec tak dalej żeby sprawdzić czy się jednak mylę. Ostatecznie: patrz poprzedni punkt
- Lekko zwolnić i rozegrać to taktycznie. Korzystać z doświadczenia, dużo pić, wsłuchiwać się w swój organizm, cieszyć się biegiem. Brzmi jak odpowiedzialna decyzja. Wybieram drzwi nr 3.
11:26 mijam znacznik polowy dystansu. Czas: 1:25:00. Bolą mnie uszy od wrzawy kibiców. Są po obu stronach nieprzerwanie, czasem w 2 rzędach. Nie ma ich tylko przy cmentarzu oraz na zamkniętym dla kibiców moście. A trasa biegu to nie stadion lekkoatletyczny, tylko 42km prostej linii!
11:30 Po lewej oferują darmowe piwo. Po prawej dziewczyny z pobliskiego college’u oferują darmowe buziaki. Test silnej woli…
Jest też dziewczyna z transparentem „kiss my ass”, ale chyba pomyliła imprezy…
Były oczywiście też bardziej tematyczne banery: „Your legs hurt because you kick so much ass! (no dobra, to w zasadzie też jest o dupie…) albo: „Hill? Gotta pay the bill!” Był też święty Mikołaj. Taki prawdziwy, starszy pan z białą brodą, odpowiednio gruby i strój miał jak należy. Nie wiem czy dawał prezenty, ale na pewno mu też było gorąco.
11:40 zaczynam wypatrywać Magdy. Miała przyjechać pociagiem z Bostonu i czekać na ok 27.km po prawej stronie. Problem to tłum, w którym trudno ją było dotrzec. Ale przynajmniej mogłem się czymś zająć oprócz oblewania się wodą i przeklinaniem.
11:45 (lub jakoś tak) Jest! Najpierw Magda mnie dostrzegła, po chwili ja ją. Przybijam piątkę, jej uśmiech daje mi 100pkt mocy i lecę dalej.
12:03 docieram do 30km z czasem 2:02:20. Tempo sukcesywnie spada, a raczej ja je ograniczam w miarę coraz liczniejszych podbiegów. Jest też coraz cieplej. Oddech jest płytki, jak Zatoka między Puckiem a Kuźnicą. Żele smakują okropnie. Przez pomyłkę prawie polalem sobie głowę izotonikiem zamiast wodą.
12:15 Wbiegam do Newton. To tu zaczyna się prawdziwa walka z górami. 3 podbiegi. Człowiek wbiegnie na jeden szczyt, porzyga się i za chwilę zabawa zaczyna się od nowa. A potem jeszcze jeden raz, czyli najsłynniejszy podbieg świata: Heart Break Hill. Jakieś 800m walki ze wszystkim co złego może się człowiekowi przyśnić. Ale już wcześniej powiedziałem sobie: mogę zwolnić, ale do chodu nie przejdę, pokonam górę i meta będzie już moja. Wdrapywanie w tempie 4:30 nie było może spektakularne, ale skuteczne. Dobrnąłem do szczytu, który okraszony był bramą z napisem gratulującym mi osiągnięcie tego punktu.
12:25 jestem jakieś 7km od mety. Powoli zaczynają się przedmieścia Bostonu. Na szczytach widać morze ludzi przede mną. Tego co za mną aż boję się sprawdzić. Sam biegnę w sporej grupie, ale tłoku nie ma. Co chwila widać jakie żniwo zbiera ten maraton. Ludzie stają, łapią ich potworne skurcze lub idą wymiotować na poboczu, inni po prostu kładą się i czekają na pomoc medyczną. Widziałem jak gościa złożyło w pół jakby piorunem dostał.
12:40 biegnę w granicach 4:10 po płaskim i zwalniam do 4:20 na lekkich podbiegach. Liczę, że mnie nie odetnie, ale to jest jak sudden death, może się zdarzyć w każdej chwili. Coś tam kalkuluję na jaki czas na mecie mam jeszcze szansę, ale kiepsko mi to idzie… Wbiegamy do ścisłego centrum Bostonu. Tłum wiwatuje, ludzie są wszędzie, w 3 rzędach.
12:47 mijam 40.km. tylko dotrwać do końca. Jezu, jak ja potrafię sam siebie oszukać. Od 5km wmawiam sobie, że do mety mam już tylko 2km. Wreszcie powiedziałem prawdę.
12:50 mijamy wielki billboard z logo banku Citgo, oznaczający symboliczną ostatnią milę. 1600m i mogę przyspieszyć. To ciekawe, ale mam jeszcze mały zapas. To fantastyczne uczucie. Nie jest to finish jak na parkrunie, ale znowu lecę po 4:00 i jest fajnie. Wyprzedzam po kolei biegaczy. Skręcamy w prawo i po chwili w lewo (to są jedyne 2 zakrety 90 stopni na całej trasie). I jest ostatnia prosta. Jakieś 700m. Lekko z górki. Boże, jaki piękny widok. Tłum wiwatuje, gra muzyka, hałas nie z tej ziemi. Przyspieszam. A co mi tam!
12:56 mijam linię mety. Koniec. Wygrałem! 😉
Za metą
12:56 zatrzymuję się na chwilę, korzystam z faktu, że nikt mnie nie popędza, a ja mam telefon. Wyjmuję go, żeby uchwycić te chwile. Idę dalej, dostaję wodę. Obok mnie tuziny ludzi leżą na betonie.
12:57 Nigdy w życiu na żadnym biegu nie widziałem, żeby ktoś się zes..ł w gacie z wysiłku. A tu na mecie było tego pod dostatkiem. Może skrajnie niesmaczny przykład, ale doskonale obrazuje skalę wysiłku i wyniszczenia organizmu.
12:59 Wieszają mi medal na szyi. Ukończyłem Boston Marathon. 😁
13:00 Magda napisała, że przez korek na trasie pociągu zabrakło jej dosłownie 2min żeby mnie zobaczyć przed metą. Odbieram depozyt i idę w stronę punktu spotkań z rodzinami. Na literę B, jak Bagins oczywiście.
13:10 Magda mnie odnajduje. Dziesiątki tysięcy ludzi dookoła. Zbieram gratulacje. Zaczynam się źle czuć. Z minuty na minutę słabnę. Najpierw myślę, że to chwilowe, idziemy z jakiś kilometr pod prąd trasy żeby po kibicować, ale jest mi coraz gorzej. Idziemy więc do metra. Tam nieziemski tłok, wsiadamy do metra, ale ono stoi pod ziemią i nie rusza się. Chce mi się wymiotować, czuje się jakbm miał 40 stopni gorączki. Nie ma czym oddychać, metro co chwila szarpie i zatrzymuje się. Ludzie dostrzegają mój stan i proponują miejsce siedzące. Ja czuję że muszę wysiąść jak najszybciej. W końcu kolejna stacja, wysiadamy. Siadam na ławce na peronie i mijają kolejne minuty. Staram się pić i jest ciasteczka i batony, ale nie mogę patrzeć na słodkie rzeczy.
Wyjeżdżamy windą na górę i idziemy po parku. Tu wreszcie robi mi się trochę lepiej. Magda proponuje rozłożyć folię, którą dostałem na mecie, żebym mógł się położyć. Kładę się i zasypiam.
Budzę się po jakimś czasie, nie wiem po jakim, ale jest mi już dużo lepiej. Przetrwałem kryzys. Po chwili zbieramy sie, robimy sobie kilka zdjęć nad stawem. Słońce pięknie świeci, wkoło są setki biegaczy z rodzinami. Super to wygląda. Powoli idziemy w stronę metra i jedziemy do hotelu. Potem idziemy na kolację, a następnego dnia robimy jakieś 17km spacerem po Bostonie.
Happy end 😉
Nie wiem co mi dokładnie było, obstawiam lekki udar słoneczny. Do tego oczywiście odwodnienie, któremu trudno zaradzić na trasie, bo musiałbym chyba pić pełny kubek co kilometr.
Nigdy nie biegłem maratonu ulicznego w takich warunkach. Ani na tak wymagającej trasie. To było mordercze combo. Czytałem na forum maratonu w Bostonie, gdzie wszyscy jednogłośnie mówili, że pobiegli znacznie gorzej niż zakładali. Ci szybsi o 8-10 minut, ci wolniejsi tracili o wiele więcej. Ja pobiegłem o 9 minut wolniej od życiówki z Walencji i jakieś 6minut wolniej niż zakładałem na starcie. Gorszy rezultat miałem w 2019r w Nowym Jorku. To wieki temu. Ale z drugiej strony: podając czas 2:46 dostałem numer startowy 2108. A dobiegłem 1951szy. To trochę mówi. Maratonu nie ukończyło w sumie 958 osób. To też obrazuje co się tego dnia działo. Na Stravie tego nie zobaczycie…
Dziękuję wszystkim za wsparcie, śledzenie online i miłe komentarze. Dziękuję szczególnie mojej Magdzie za poświęcenie, żeby ze mną jeździć na te wszystkie maratony, żeby patrzec jak potem umieram. I za fotki.
Patrząc z perspektywy…. ukończyłem wszystkie 13 maratonów ulicznych, w których wystartowalem, w tym ten, najsłynniejszy, w Bostonie. I powiem Wam, że jestem z tego naprawdę dumny.
Hej Londyn, Tokio, w końcu i mnie też tam wylosują! 😉