Maraton

Małą łyżeczką… czyli… relacja z 11.DOZ Łódź Maraton 2023

Brak komentarzy

Jest wtorek wieczór i nadal bolą. Nogi. Prawdopodobnie najbardziej niż kiedykolwiek wcześniej i nasuwa mi się oczywista refleksja, że młodszy już nie będę i regeneracja po prostu zajmuje coraz więcej czasu. Ale nie spieszy mi się nigdzie. Poczekam. Może jutro potruchtam. A może nie. I tak to lubię. I będę robił dalej.

Ale po kolei…

Decyzja, żeby pobiec w Łodzi zapadła po całkiem niezłym występie w Półmaratonie Warszawskim, gdzie w 10dni po grypie nabiegałem 1:19 z hakiem. Oczywiście wcześniej zamiar startu na królewskim dystansie był dość oczywisty, kwestią było tylko gdzie i kiedy. Tokio i Londyn nie wyszły, Boston zaplanowany mam za kwiecień 2024. W lutym nadeszła decyzja o rezygnacji z organizacji Gdańsk Maratonu, co oczywiście mnie zasmuciło, ale też otworzyło nowe możlwości. Przez chwilę myślałem o czymś za granicą np. o Mediolanie, ale ostatecznie dałem sobie jeszcze czas do namysłu i wstępnie obrałem kurs na Łódź. Potem przez dobry tydzień maraton był moim najmniejszym zmartwieniem, następnie starałem się wrócić jako tako do formy. Koniec końców zapisałem się na niecałe 3 tyg do startu.

Na 2 tygodnie przed samym maratonem udało się pobiec super trening z Antonim i Marcinem: 30stka w tempie 4:23. Ten element w przedmaratońskiej układance miałem więc odhaczony, aczkolwiek cały cykl przygotowań, od początku roku, nie był przesadnie mocny. Było kilka wybiegań po 22-26km. Był start w Pomeranii na 22km oraz wspomniana połówka w Warszawie. Ale straconego tygodnia na grypie nadrobić nie mogłem, a może jedynie z tyłu głowy już ułożyłem sobie wymówkę.

Maraton w Łodzi zapowiadał się całkiem fajnie: płaska i urozmaicona trasa, niezła stawka, ciekawa meta w hali Atlas Arena, no i szansa na optymalne warunki pogodowe, a przede wszystkim brak tak dobrze mi znanej nadmorskiej wichury… Dodatkowo zaletą była opcja odbioru pakietu w dniu startu, tak więc mogłem się wyspać we własnym łóżku i nie zarywać prawie całego weekendu. Na maraton zabrał mnie Marcin, który wybrał dystans 10km, startujący o tej samej porze. Dla mnie układ idealny.

Wyjechaliśmy o dość nieludzkiej porze 4:30 rano, na miejsu byliśmy po 7-mej. Parking darmowy przy samej hali, odbiór pakietu ekspresowy, kolejek do toalet brak. Przebraliśmy się na trybunach i Marcin poszedł nieco wcześniej na rozgrzewkę, a ja walczyłem się z agrafkami, żeby równo przypiąć numer startowy, a i tak wyszło krzywo. Oddałem worek do depozytu, zrobiłem 2km truchtu, ze 3 przebieżki, siku w krzaki i to mi wystrczyło. Co do ubioru, wybrałem wariant „komfort termiczny”. Pod singlet założyłem koszulkę, do tego rękawki biegowe (które zawsze można ściągnąć), krótkie spodenki, kompresja na łydki. Na stopach oczywiście Nike Zoom AlphaFly Next%. W kieszonce na plecach 3 żele. Pogoda była idealna, może wiaterek był ciut za mocny i na początek było trochę chłodno, ale po to ubrałem się tak, jak się ubrałem. Byłem gotowy.

Cel? Jeden: Przebiec pierwszą połówkę w 1:24 czyli w tempie 3:59-4:00 i zobaczyć na co mnie stać dalej. Rozpiętość wariantów min-max była niewielka – determinowało ją tempo pierwszej połowy. Nie miałem z czego oddawać w przypadku kryzysu pod koniec, ale też szans na mocny negative nie widziałem. Ale oczywiście chciałem drugą połowę pobiec ciut szybciej. Wynik sub 2:49 brałem w ciemno, a każdy poniżej 2:50 był spoko (i dawał mi życiówkę – poprzednia z Gdańska sprzed roku to 2:50:22). Oczywiście biegając treningowo 2:46 czułem się na szybkie bieganie, ale nie teraz. I może już nie w tym wieku. Anyway, sprawdziłem czy buty dobrze zawiązane, z głośników poleciał smętny walc z Ziemi Obiecanej (what???) i po wystrzale startera pozostawało tylko cicho westchąć i ruszyć przed siebie z grymasem wypisanym na twarzy „po co znowu to robię?”

Nie będę Was zanudzał zbytnio opisem samego biegu. Kto biegł maraton, ten wie, że przez większość biegu nie dzieje się wiele. Leciałem równo i zgodnie z planem. Piątka w 20:00, dyszka w 39:58. 15km pękło w 1:00:04. Garmin mi się pogubił (no tak, te słynne drapacze chmur w Łodzi, które zaburzają sygnał gps…) i już po kilku kilometrach patrzyłem tylko na tempo danego kilometra, bo dystans i średnie tempo były lekko mówiąc zbyt optymistyczne. Trasa była ciekawa, bo miała sporo zakrętów. Nie spowalniały one tempa, ale fajnie dzieliły bieg na sekcje. Szczególnie pod koniec nie ma nic gorszego niż widok prostej po horyzont, którą musisz się męczyć, a końca nie widać.

Biegłem w małych grupkach, które się tasowały, rozciągały, potem łączyły… Potem oczywiście, przy ok 2tys biegaczy na starcie nie można było liczyć na solidne towarzystwo i zostałem w sumie sam, czasem tylko tasując się z jednym czy drugim biegaczem. 20km to 1:20:09 więc cały czas bardzo równo. Ciekawy był 21.km, a dokładnie 1100m pomiędzy punktami pomiaru czasu. Przebiegłem ten odcinek w 4:47, co dawało tempo na kilometr w okolicy 4:18-20. I chyba dlatego, że się zagapiłem na czołówkę biegu biegnącą z naprzeciwka, a dodatkowo był dość mocny podbieg pod wiadukt. W efekcie połowę dystansu minąłem z lekką stratą ok 30sek. Generalnie żeby utrzymać tempo musiałem powoli wkładać w to więcej pracy, a gdzieś podświadomie nie chciałem przekraczać tej cienkiej granicy nadmiernego wysiłku. Zaraz po połówce spotkałem Piotra, kolegę z pracy, rodowitego Łodzianina, który przyszedł specjalnie dla mnie i sprawnie zaraportował, że jestem 60ty, a do pierwszego Kenijczyka mam 18 i pół minuty straty. Każda informacja jest przydatna, jeśli się umie ją wykorzystać… Ale, na serio… Miałem numer startowy 59 i na dzień przed startem zapowiedziałem Panu Adamowi, że grunt to mieć miejsce na mecie niegorsze niż numer startowy.

Dalej biegliśmy wzdłuż parku, w którym swoją akademię ma Widzew Łódź i gdzie byłem ze starszym synem Marcinem na testach zaledwie 10 dni wcześniej (tzn żeby było jasne: Widzew zaprosił na testy Marcina, nie mnie…) i gdzie pobiegałem sobie o mroźnym poranku. Uśmiechnąłem się więc do siebie poznając gdzie jestem.

Przede mną był chyba najgorszy dla głowy odcinek między 21. a 30. kilometrem. Zmęczenie powoli narasta, człowiek zaczyna się zastanawiać czy nadejdzie bomba, a jeśli tak, to jak szybko. Rozsądne tempo pozwalało mieć nadzieję, że tak się nie stanie, ale z drugiej strony drobne czynniki mogły mieć znaczenie – np. wspomniana wcześniej grypa.

Od 26. kilometra zaczęło się robić ciekawie, bo wbiegliśmy do ścisłego centrum. 30.km przebiegłem w, uwaga!, równe 2:00:00. Jak w zegarku. Odrobiłem więc stratę. Po chwili czekał na mnie Piotr-fotograf, który potem przeskoczył na ulicę Piotrkowską. Tu był fajny klimat i spory doping. W ogóle ludzi było całkiem sporo na trasie, oczywiście jak na polskie warunki, gdzie jak wiadomo, najsympatyczniejsi są kierowcy stojący w korku, którzy głośno nakazują biegaczom by niezwłocznie udali się do lasu, zamiast blokować dojazd do kościoła. Na Piotrkowskiej na szczęście kierowców nie było. Były za to wesołe dzieci, można było przybijać piątki, przebiec się po czerwonym dywanie i ogólnie było miło. Wciągnąłem ostatni żel.

Ale wróćmy na ziemię: fakty były takie: do mety zostało 10km. Tylko 10 i aż 10. Zaczęła się walka z myślami oraz ciałem. Nogi na szczęście pozostawały pod kontrolą, ale oddech zrobił się nieco szarpany. Minąłem ze 3 biegaczy, których dopadł kryzys, ale też komuś oddałem pozycję. Zacząłem mozolnie odliczać każde 500 metrów i zbawieniem były wspomniane wcześniej zakręty w boczne uliczki. Niczym kolarze na Tour de France: celem jest najbliższy szczyt, nie liczy się nic więcej, odliczałem metry do kolejnego skrzyżowania, kolejnej kamienicy, flag znaczników dystansu. Myślałem sobie, że pogoda jest naprawdę sprzyjająca, a mi było w sam raz. Pamiętaj: Tylko pozytywne myśli. Minąłem 35.km. Czas 2:20:14, czyli 14sek w plecy. 7km do mety, to już blisko. Nieco przyspieszam, ale nie za bardzo jest z czego. Najważniejsze to nie zwolnić. Szybka kalkulacja mówi mi, że złamanie 2:50 jest bezpieczne, może jest szansa na sub 2:49. Końcówka biegła tymi samymi ulicami co na początku biegu. 40.km minąłem w 2:40:26, tak więc znowu straciłem trochę. Był też podbieg na początku 41.km który mocno dał w kość. Potem została już tylko długa prosta wdłuż Atlas areny, znacznik 41km, nawrotka 180 stopni i ostatni odcinek z 2 zakrętami. Wyprzedziłem kogoś, starałem się też złapać kogoś przede mną, ale chyba się zorientował i przyspieszył. Zernkąłem na zegarek – na złamanie 2:49 nie było już szans. Wbiegłem więc spokojnie do hali i po pomarańczowym dywanie, przy super dopingu, hałasie i światłach uniosłem ręcę w geście zwycięstwa nad swoimi słabościami i minąłem metę w 2:49:22 jako… 59. zawodnik… Jak celować, to równo 🙂

Było naprawdę spoko. To nie był nadludzki wysiłek, czułem się oczywiście bardzo wyczerpany, ale z perspektywy jakiś drobny zapas był. Pytanie za 100pkt, gdzie mogłem go wykorzystać. Polecieć pierwszą połowę o minutę szybciej? A może rzucić do walki wszystkie pozostałe siły między 35. a 40.km? To jest właśnie cała magia maratonu – tyle czynników ma znaczenie, a walka trwa tak długo, że wszystko się może zdarzyć.

Jestem po prostu zadowolony. Zrobiłem solidną robotę. Pobiegłem rozsądnie, jadłem słynną małą łyżeczką i opłaciło się Oficjalnie pobiłem rekord życiowy o równo minutę i ten wynik pokazuje gdzie obecnie jestem z formą i możliwościami na chwilę obecną. Na poprawę rezultatu pozostaje poczekać do początku grudnia i maratonu w Walencji. Nie wiem czy będę w stanie przygotować się lub raczej czy mój organizm jest w stanie biegać w okolicy 2:45, ale zobaczymy co będzie. Na chwilę obecną nie mam żadnych zaplanowanych startów na reszte wiosny i dobrze mi z tym.

Cała impreza na duży plus. Organizacja, logistyka, wolontariusze, kibice, trasa, no i pogoda: wszystko było jak trzeba. Polecam całym sercem. Jedyna wpadka: brak ciepłej wody pod prysznicem. Biegacze z dychy zużyli cały zapas 🙂

Dziękuję za doping na miejscu i ten wirtualny, Piotrowi za super fotki, a Marcinowi za wspólną wyprawę.

Do zobaczenia na biegowych ścieżkach!

Tags: , , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Bardzo wąskie okno… czyli… Relacja z Chicago Marathon 2022
Właśnie tu i teraz… czyli… Słowo na dzień przed Valencia Marathon 2023