Tak, to są te momenty, kiedy mogę coś napisać bez presji czasu. Siedzimy z Magdą na lotnisku w Kopenhadze czekając na lot do Bostonu. Jest sobotnie popołudnie, a w najbliższy poniedziałek czeka mnie start w najstarszym, najbardziej prestiżowym i przez większość biegaczy uważanym za najlepszy maraton na świecie: Boston Marathon, edycja nr 128.
Z jednej strony kolejna cegiełka w cyklu Abbott World Marathon Majors, ale z drugiej zaś cel sam w sobie: zakwalifikować się, stanąć na starcie, przebiec te 42 kilometry z hakiem i powiesić na swej szyi medal będącym dowodem na ukończenie czegoś niesamowitego.
Elitarność Bostonu to przede wszystkim fakt, że 2/3 dostępnych miejsc wymaga kwalifikacji czasowej. Pozostała 1/3 to opcja zbiórki charytatywnej (trzeba uzbierać ok $5000 lub wpłacić z własnej kieszeni). Nie ma losowania, nie ma wycieczki z biurem podróży. Nie będę ściemniał; dla mnie kwalifikacja była formalnością. W mojej kategorii wiekowej trzeba było mieć czas z maratonu poniżej 3:10, ale ze względu na bardzo dużą liczbę takich osób, decydują już poszczególne rezultaty. To tzw. cut off, który dla tegorocznej edycji wynosił w mojej kategorii 3:02. Łącznie 11tys biegaczy spełniających pierwotny wymóg musiało się obejść smakiem. Ja wszedłem podając 2:53 z Chicago, ale potem zaktualizowałem na 2:46 z Walencji, co dało mi nr startowy 2108 (nadawany właśnie wg życiówek) na 30tys startujących.
Wiem, że to na zasłużyłem, a raczej zapracowałem. To tysiące przebiegniętych kilometrów przez ostatnie 9 lat. Na mrozie, w upale, w deszczu, w śniegu lub błocie. Determinacja i konsekwencja, które zostają nagrodzone (ale też rozsądek i pewnie odrobina szczęścia, że nigdy nie dopadła mnie kontuzja). Mam więc teraz poczucie, że teraz tę nagrodę mogę odebrać.
Oczekiwania? Byłem tu i ówdzie, trochę widziałem, ale też sporo czytałem opinii i relacji. Praktycznie każdy maratończyk, który zaliczył największe imprezy na świecie, pytany o ten jedyny, najlepszy, jednym tchem wymieni Nowy Jork i właśnie Boston. Co do Nowego Jorku, w pełni to zdanie podzielam. Nieprawdopodobne widowisko, feta z 2 milionami kibiców, trasa z metą w Central Parku. Na pewno kiedyś tam wrócę.
Ale jest też Boston. Mega trudna trasa, w dodatku nie na pętli, ale z punktu A do punktu B. Bardzo często też ciężkie warunki, deszcz, chłód i wiatr. Jest za to niesamowita atmosfera, najlepsi kibice na świecie, no i kawał historii. Tyle wiem od innych. Obejrzalem nawet dwugodzinny dokument o bostońska maratonie, dość nudny i bardzo amerykański. Ale go rozumiem. Dla mieszkańca Bostonu oraz każdego biegacza w USA to jest wydarzenie nieporównywalne z niczym innym.
Czy tak będzie? Nie wiem. Mam nadzieję i bardzo bym chciał poczuć ten dreszcz emocji i radość na mecie.
Na ile biegnę? Nie na życiówkę. Od razu to deklaruję. Nie na tej trasie. Poza tym, już 2 razy w USA zawaliłem maraton taktycznie. Teraz zero błędów. Chłodna kalkulacja. I uwaga: pierwszy raz na biegu ulicznym biorę ze sobą telefon 😉 Nie wyciągnę go w trakcie biegu, ale pozwoli mi udokumentować chwile przed startem i na mecie.
Start w poniedziałek (to jest Patriots Day, święto narodowe w USA) o 16:00 polskiego czasu. Relacja TV na Eurosporcie, a mój czas można sprawdzić na aplikacji B.A.A (Boston Athletic Association).
Wsiadam do samolotu, obejrzę sobie „Ferrari”, to może będę biegł szybciej 😉
Trzymajcie się. Dam znać na mecie 😁