Trening

CRy na segmentach… czyli… cele zastępcze

4 Komentarze

Biegam od miesiąca bez konkretnego celu, a już na pewno bez najmniejszego planu treningowego. Takie bieganie na podtrzymanie formy. Ale ile tę formę będzie trzeba podtrzymywać zanim będzie ją można sprawdzić w warunkach prawdziwej rywalizacji? Ile można trenować na dużej intensywności nie mając na horyzoncie żadnych zawodów. Najbliższy konkretny bieg to maraton w Chicago w październiku. Ale czy na pewno się odbędzie..? Jednym słowem, perspektywy są bardzo mgliste.

Z drugiej jednak strony w obliczu obecnej sytuacji sama możliwość wyjścia na trening jest pewnego rodzaju szczęściem w ogólnym nieszczęściu. Od razu uczciwie piszę – tak, trenuję. Tak, wychodzę na dwór i biegam po ulicach. Ale robię to z zachowaniem największej ostrożności. Od pewnego czasu biegam tylko wcześnie rano, kiedy jest zupełnie pusto. Do lasu nie wstąpiłem ani na krok, choć dla mnie ten zakaz jest totalnie absurdalny. Na treningach mijam po 2-3 biegaczy, którzy widocznie wybrali ten sam sposób treningu. Mijamy się w odległości typowej dla samolotów lub tankowców. Tak samo właścicieli psów. Wybieram mało uczęszczane ścieżki lub po prostu zadupia.  Z innej strony obecnie nie mogę sobie pozwolić na trening o 8 rano czy w ciągu dnia. Próbowałem też biegać późnym wieczorem, ale to mi zupełnie nie wychodzi. Chyba mój organizm jest już wtedy w stanie horyzontalno-kanapowym, a mentalnie bardziej w Nexflixie niż w Garmin Connect.

Tak więc pewną dawkę motywacji do wyjścia na trening odnajduję w samej możliwości biegania. Gdyby formalnie nie można by było wcale biegać ani wychodzić z domu, to samą okazję do legalnego potrenowania traktowałbym jako dar od losu.

Mój trening jest dość monotonny. Wkładam buty, wychodzę z domu, na planowanie trasy poświęcam jakieś 28sekund i zanim minę furtkę osiedla, mam już obrany kierunek. Raz zrobię szybszą dyszkę, a innego dnia pobiegnę półmaraton w pierwszym zakresie. Nie biegam interwałów, nie trzaskam podbiegów do upadłego. Lecę sobie przed siebie, słucham sobie TOK FM lub podcastów „Świat okiem biegacza” lub „2AngryMen” i cieszę się z tego co mam.

Ale motywacji brakuje. Brakuje mi celu, brakuje mi rywalizacji, brakuje mi tej całej otoczki wokół zawodów. Brakuje mi czwartkowych fartleków i niedzielnych long-runów po lesie. Kilka dni temu całkiem przypadkiem znalazłem sobie jednak drobny bodziec motywacyjny. Jeśli ktoś używa aplikacji Strava (to taki odpowiednik Endomondo), ten zapewne wie co to są segmenty. Ale oczywiście spieszę z wyjaśnieniem: segmenty to odcinki tras biegowych lub rowerowych, które zostały wydzielone i oznaczone w aplikacji przez autora takiej trasy i na tymże odcinku odbywa się wirtualna rywalizacja. Odcinki są zwykle krótkie: mają po 300-500 metrów. Czasem kilometr, czasem cztery… Jest ten segment będący trasą Gdańskiego półmaratonu. Segmentem może być w zasadzie wszystko, ale zwykle są to odcinki, które mają jakąś cechę – są albo podbiegiem lub zbiegiem, kółkiem wokół jeziorka, prostą gdzie leci się na łeb, na szyję. Generalnie po prostu biega się to jak interwały. Dla zabawy. Dla rywalizacji… Czyli… to, co lubię 🙂 Segmentów jest cała masa. Zakładam, że w każdym mieście i miasteczku co chwilę jakiś odcinek jest widoczny na Stravie. W promieniu 2km od mojego domu jest ich z kilkanaście.

Aplikacja fajnie wszystko mierzy i zlicza. Podaje listę liderów, których treningi można w całości wnikliwie analizować. Pokazuje też Twoje czasy i rekordy na danym segmencie. Można więc się sprawdzać i walczyć sam ze sobą. Można piąć się po drabince wirtualnych rywali. Są segmenty mniej lub bardziej znane. Prestiżowe w światku biegowym lub takie zupełnie niszowe. Każdy znajdzie coś dla siebie. Może jakiś fajny segment jest akurat na Twojej ulubionej trasie? I raz lub dwa razy w tygodniu, gdy czujesz się w formie, można przycisnąć. Aha, jest tabela Open ale też osobna dla kobiet. I bardzo fajnie!

Tak więc ostatnio gdy zupełnie przez przypadek zaliczyłem segment niedaleko lotniska, okazało się, że ustanowiłem na nim nowy rekord. A miał ponoć 5 lat. Dostaje się wtedy taką wiadomość na maila:

A gdy z kolei tracisz swój rekord przychodzi to:

I np. kilka dni temu dostałem takie powiadomienie. Straciłem rekord (czyli właśnie tytułowy CR czyli Course Record) na…. Florydzie. Ustanowiony zupełnie nieświadomie i to jakieś 3 lata temu. Ciężko się będzie odkuć, więc… postanowiłem prześledzić mapkę w mojej okolicy i szybko przyszedł mi do głowy plan, żeby powalczyć o CRy gdzie się da. Przy dobrym planowaniu można zaatakować kilka segmentów na jednym treningu. I tak, raz podszedłem do 4 prób i udało się pobić rekordy na nich wszystkich. Dziś rano (Poniedziałek Wielkanocny) zaatakowałem kolejne 4, w tym jeden na 4km pętli, ale po drodze trafił się jeszcze jeden o sympatycznej nazwie „twoja stara zgubiła tu buta” :). Na innym zaś Strava nie zaliczyła mi trasy. Trening zakończyłem więc z 4 CRami i kilkoma „personal best” lub „top 3”.

To na prawdę tylko zabawa, ale dla mnie fajne urozmaicenie. I uwaga! To wciąga. Czy wiecie jaki to ból dostać maila, że właśnie zostałeś zdetronizowany?? Tak się stało dosłownie dzień po tym jak wskoczyłem na tron jednego z segmentów. Teraz planuje kiedy się odkuć!

Lubię Stravę i jej funkcje. Lubie, że mi zlicza przebieg w danej parze butów. Lubię jej statystyki i wygląd. A od kilku dni daje mi możliwość wirtualnego pościgania się. Polecam 🙂

Tags: , , ,

Related Articles

4 Komentarze. Zostaw komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
W zawieszeniu… czyli… o trenowaniu w trudnych czasach
Złodziej koron… czyli… walka na segmentach trwa