BiegiTrening

Trochę przegiąłem… czyli… głupie decyzje biegowe

Brak komentarzy

Dziś trochę o głupocie i trenowaniu bez umiaru i wyobraźni. Choć ogólnie uważam się za rozsądnego człowieka, który u progu 5 dekady życia (Jezu… ale to brzmi…) nie porywa się na rzeczy niemożliwe lub skrajnie niebezpieczne, to w bieganiu lubię od czasu do czasu zrobić coś z elementem szaleństwa lub chociaż nonszalancji. Jak już kiedyś pisałem tutaj, jestem zwolennikiem treningu jakościowego, czy też takiego, który daje w kość i przenosi nas sukcesywnie na wyższy poziom biegowe jestestwa.

Gdy więc Antoni Porannybiegacz.pl zorganizował pierwszego kenijskiego fartleka (opis autorstwa Tomka Kaszkura tutaj), to nie wahałem się ani sekundy. W dużym skrócie: to mocny trening w grupie i bardzo mi się on spodobał. Jak na mnie jego tempo i intensywność nie były jednak przesadnie wymagające (zgodnie jednak z planem, że trudniej to dopiero będzie), jednak popełniłem jeden zasadniczy błąd, który potem lawinowo miał wpływ na kolejne wypadki. Otóż 20 minutowych odcinków bieganych w tempie 3:20-3:10 (a ostatni poniżej 3:00) przebiegłem w 100% na paluszkach. Co to znaczy? Ogólnie nie uważam się za eksperta od techniki, ale z grubsza rzecz biorąc podczas biegu kroki można robić stawiając stopę zaczynając od pięty i przetaczać ją przez środek aż do palców. To naturalny ruch, tak samo gdy zwyczajnie chodzimy. I tak też biega większość biegaczy amatorów, chyba że ktoś ma nietypowe predyspozycje lub świadomość techniki i wskakuje na inny poziom, czyli bieg ze śródstopia. W tym przypadku omijamy piętę i kontakt z podłożem zaczyna się od środka lub w zasadzie od przedniej części stopy. Wizualnie w zwolnionym tempie wygląda to jakby cała stopa w tym samym momencie idealnie równo spotykała się z podłożem, ale akcent i uczucie jest zdecydowanie bardziej z przodu niż z tyłu. Co to daje? Przede wszystkim krótszy czas kontaktu z podłożem, a to oznacza szybszy krok i w efekcie biegniemy szybciej. Inna jest też sprężystość, jako że inne mięśnie i ścięgna sterują całym procesem. Jest to generalnie temat rzeka i nie chcę się zagłębiać w szczegóły, bo nie o to tutaj chodzi. Jest jeszcze trzeci rodzaj kroku biegowego – czyli typowo sprinterski. Tu lądujemy na przedzie stopy, ale maksymalnie przesuwamy moment kontaktu w stronę palców i to nich generujemy siłę do wybicia się. Czyli jak sprinter na bieżni na samych czubkach palców ledwo muskając podłoże. A to wymaga aktywowania elementów swojego aparatu ruchu, które normalnie nie wykonują aż takiej pracy. Jednym słowem zupełnie nowe doświadczenie. Czyli tak jakbyś poszedł na siłownię i zmasakrował się na zupełnie nie znanym wcześniej przyrządzie do ćwiczeń, a potem sam doszedł do konkluzji z stylu: „nie wiedziałem, że mam jakieś zupełnie nieużywane mięśnie”

Wracając do tematu: w drodze nieustannej pracy nad techniką postanowiłem więc sprawdzić czy dam radę przebiec owe 20 odcinków ok. 300 metrowych na samych palcach. Po co? W sumie sam nie wiem i tutaj chyba wychodzi cała moja głupota. Wystarczyłoby biec ze śródstopia, pilnując ładnie techniki i wszystko byłoby po staremu. I choć biegło się wybornie, a bieg w grupie to super emocje i niezła zabawa, to pod sam koniec treningu poczułem, że moje łydki odczuły to bieganie znacznie mocniej niż reszta mojego ciała. Dramat rozpoczął się już po kilkudziesięciu minutach, gdy mięśnie ostygły. Choć próbowałem ratować się rozciąganiem jeszcze zanim do tego doszło, a potem intensywnie się rolowałem, to mleko już się rozlało. Dosłownie. Czyli kwas mlekowy zalał mi moje łydki niemiłosiernie, ale ja przypomniałem sobie jak z jakiś rok temu wymyśliłem sobie trening wg jakieś planu, gdzie musiałem zrobić 20 x 100m skipem A na przemian ze skipem C. W biegu. Spieszę z wyjaśnieniem, że żeby biec w skipie, trzeba skakać na samych palcach. Po tym treningu ledwo wróciłem do domu i dałem sobie spokój z eksperymentami bez odpowiedniego przygotowania i dozowania wysiłku.

Ale to dopiero wstęp… Otóż kenijski fartlek był w czwartek wieczorem, a na sobotę zaplanowałem ( i to kilka dni wcześniej) mały osobisty challenge, czyli pobiegnięcie bardzo szybkiej dychy na granicy życiówki (w okolicach 36minut), a najlepiej ciut mniej. Miało to być przetarcie przed prawdziwymi zawodami, czyli Biegiem Urodzinowym w Gdyni 16 lutego. Żeby wszystko było to w bojowych warunkach, to postanowiłem pobiec najpierw parkrun Gdańsk Południe (czyli 5km), a potem bez zatrzymania pokonać tę samą trasę jeszcze raz, oczywiście z małą korektą miejsca mety, żeby dystans wg GPS miał dokładnie 10km (start i meta parkruna nie są w tym samym miejscu). Plan ambitny i ciekawy, dawał możliwość gonienia ostatnich zawodników na trasie i miał przynieść przede wszystkim odpowiedź na pytanie jak szybko jestem w stanie pobiec na treningu i to na trudnej trasie (z dwukrotnym podbiegiem oraz błotem i kałużami). Dodatkowo mój niecny plan zapowiedziałem w naszym małym towarzystwie wzajemnej adoracji, a wtedy wycofać się już nie da… 🙂

W teorii wszystko fajnie… gdyby nie fakt, że w piątek wieczorem wiedziałem, że ból łydek nie przejdzie. W sobotę rano mimo wszystko, mówiąc sobie „to tylko zakwasy” zdecydowałem, że „jakoś to rozbiegam”. Nad zbiornikiem Świętokrzyska byłem rekordowo wcześnie i zrobiłem 3 spokojne kilometry z kilkoma akcentami. Nawet nie próbowałem biegać na palcach, ale czułem, że nogi są, mówiąc wprost, betonowe. Porzucając jednak resztki rozsądku, witając się ze znajomi mi na starcie zapowiedziałem co zamierzam zrobić, czyli mniej więcej tak:

Piotr Maksymiuk: „uuuu dzisiaj to chyba znowu nie masz konkurencji…”

Ja: „E tam, dziś się nie ścigam. Dziś biegnę 2 równe 5tki po 18min każda.”

Co więcej, będąc sprytnym, dałem mój kod uczestnika Pawłowi-Koordynatorowi, prosząc go o zeskanowanie, gdy przebiegnę linię mety. Tak, abym nie musiał się zatrzymać. I tak oto wystartowałem do biegu….

Samego przebiegu „właściwego” parkruna nie będę opisywał, bo nie o to tutaj chodzi. Powiem tylko, że: A) łydy bolały i generalnie biegło się mało komfortowo B) tempo 3:36 nie było jednak nadmiernie wysilone i oddechowo biegło się w miarę lekko. Linię mety minąłem w 18:04 (z resztą jako pierwszy, ale nie o to chodziło) ze średnim tempem 3:37 i popędziłem od razu na drugą część biegu. Na początku 7-mego kilometra poczułem jednak jak stopniowo moje nogi zaczynają odmawiać posłuszeństwa. To ten stan, gdy wiesz, że nie ma szans na super wynik, bo znasz swój organizm i wiesz jakie błędy wcześniej popełniłeś. Odezwał się więc we mnie głos rozsądku i na mecie zatrzymałem się, mniej więcej na 6300 metrze. Tomek Kaszkur zrobił wielkie oczy, ale ja tylko to skomentowałem: „Pier…..lę, nie biegnę”. I była to słuszna decyzja. Moje ścięgna i mięśnie na prawdę dostały w kość i nie chciałem się po prostu dalej męczyć. Wynik na pewno nie byłby dobry i wiedziałem, że nawet moje magiczne buty Nike Zoom Fly 3 mnie nie poniosą. Chwilę pogadałem, odebrałem mój kod uczestnika i zostałem sam z dylematem czy mam po prostu iść do samochodu.

I wtedy odezwał się we mnie ten mały diabełek biegowy, siedzący na ramieniu, który szeptał mi do ucha: „Przecież sam napisałeś na blogu, że trzeba sobie czasem dać w kość. Taki leszcz jesteś, że nie pobiegniesz jeszcze 4 kilometrów? To dla treningu, dobrze ci zrobi. Będziesz potem silniejszy…” I poczułem się jak mały Tomcio, w drugiej klasie podstawówki, kiedy to koledzy kazali mi skoczyć na górę piachu z balkonu na pierwszym piętrze jakiegoś domu w budowie, zupełnie niezabezpieczonego. I Tomcio, po prostu wziął i skoczył. I nic się nie stało, tylko potem złapał nas jakiś starszy pan, doniósł na nas do szkoły i była niezła heca…

Ruszyłem więc dalej, aby dokończyć bieg, choć oczywiście z racji 3-minutowego postoju nijak nie można tego nazwać biegiem ciągłym. Jaki efekt ma taki krótki przystanek? Trudno powiedzieć… Tętno może i spada z 180 na 130, ale po minucie biegu już jest na poprzednim poziomie. A nogi nadal są dokładnie tak samo zmęczone. Tak czy siak, zrzuciłem pewien ciężar odpowiedzialności za dobry wynik i postanowiłem po prostu zobaczyć co będzie. W końcu, niecałe 4 kilometry to niedużo. Minąłem po chwili Tomka krzyknąwszy: „Pier…lę, jednak biegnę” czym go chyba rozbawiłem jeszcze bardziej niż 3 minuty wcześniej.

Biegło się nawet nieźle. 7-my kilometr to tempo 3:37, ale już 8-my i 9-ty (podbieg i górny zbiornik) to 3:45 i 3:39. To ten fragment gdzie albo się parkruna wygrywa albo przegrywa. Ja mogłem sobie co najwyżej powyprzedzać ostatnich zawodników na trasie. Ostatni odcinek po płaskim ciut przycisnąłem, ale też bez przesady – weszło w 3:33, a gdy Garmin piknął 10km, stoper zatrzymałem na 36:18. Co do zmagania się z kiepską dyspozycją…. tak nie było to przyjemne. Krok się skrócił (choć średnia długość wyszła 149cm, a kadencja 185 (kroków na minutę), więc nawet nieźle. Jednak każdy kolejny krok to uczucie jakby ktoś mi wbijał gwoździe w łydki. Stopy automatycznie niwelowały nadchodzący ból po kontakcie z podłożem przez tradycyjne przetaczanie stopy od samej pięty. To w takich sytuacjach łapie się złe nawyki i odchyły od poprawnej techniki biegu. Dodatkowo, takiego stylu moje buty nie lubią i zakładam, że cała ich technologiczna przewaga po prostu zupełnie nie działała. Można powiedzieć, że drugi start w nowych butach był totalnym zmarnowaniem ich potencjału. Jednym słowem, to nie był dobry bieg.

Patrząc na suche liczby, czas był na prawdę niezły. Jaki byłby gdyby nie postój? Może 10, 20 albo 30 sekund gorszy. Trudno powiedzieć. Daje to bardzo dobry prognostyk na start za 2 tygodnie. Jestem tam spokojny o dobry wynik.

Natomiast całe przedsięwzięcie pokazało, że narzucając sobie zbyt ambitny lub niewykonalny cel, można po prostu nabawić się kontuzji. Na szczęście dla mnie skończyło się po prostu na jeszcze większych zakwasach i do końca dnia na myśl zejścia ze schodów w jakimś celu, szukałem sposobu jak wyręczyć się własnymi dziećmi… Niedziela była dniem bez biegania, a szkoda, bo zrezygnować musiałem z tradycyjnego long-runa po lesie z przyjaciółmi. Czy w poniedziałek pójdę potruchtać? Może spróbuję, bardzo bym chciał. Na szczęście do startu w Gdyni jest jeszcze chwila.

Nie zrozumcie mnie źle – nie użalam się nad sobą. Nic wielkiego się nie wydarzyło. Nie biegłem z jakimś silnym bólem o zupełnie nowym pochodzeniu, który zwiastować mógłby poważną kontuzję mięśni lub układu kostnego. Po prostu byłem zajechany, a wymyśliłem sobie bieg na granicy życiówki. Pewnie część z Was wiele razy takie rzeczy robiła. I żałuje mniej lub bardziej. Mnie trochę to wkurzyło. Ale też wiem, że jest wśród Was grupa, którą korci do wykonania np. dwóch mocnych treningów dzień po dniu. Albo akcje w stylu 3 półmaratony pod rząd. Bo kolega tak zrobił, albo gdzieś jakiś domorosły trener z fejsbuka mi tak podpowiedział. I rzucamy się wtedy na nieosiągalne cele i nie wiemy kiedy odpuścić. Dlatego moja skromna rada jest taka: zanim wykonacie bardzo wymagający trening, zastanówcie się czy jesteście na niego gotowi. Oraz czy jesteście w stanie go przerwać, jeśli się okaże, że Was nie stać na jego pełną realizację. To żaden wstyd. To tylko trening, a nie mistrzostwa świata i okolic. Warto uczyć się na cudzych błędach. Mnie mój wiele nie kosztował, ale po co inni też mają je popełniać 🙂

Tags: dycha, fartlek, parkrun, trening, życiówka

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Najlepsza impreza biegowa świata… czyli… dlaczego warto biegać parkruna
Cios w twarz… czyli… relacja z Biegu Urodzinowego w Gdyni