Biegi

Póki przyczyny są znane… czyli… relacja z 61.Biegu Westerplatte

Brak komentarzy

Kojarzycie taką typową scenę z filmów, gdzie bohater próbuje coś napisać na kartce papieru, ale po kilku zdaniach wkurzony zgniata kartkę, wyrzuca w kąt i zaczyna od nowa? I tak kilkanaście razy, aż w rogu pokoju zbiera sie pokaźna kolekcja bezkształtnych papierowych brył. Autor czuje, że ma coś do przekazania, ale nic co napisze nie jest odpowiednio dobre, żeby iść dalej. Z jednej strony poczucie, że trzeba to zrobić, z drugiej zaś, totalny brak weny.

Trochę tak jest ze mną. Próbowałem w głowie ułożyć sobie ramy tekstu, który byłby choć trochę inny, świeży i jednocześnie pokazywał, że moja przerwa w pisaniu bloga, trwająca od połowy kwietnia, ma jakieś sensowne uzasadnienie i że warto było czekać. I nie wiem do prawdy czy ktokolwiek choć sekundę nad tym się zastanawiał, a próżnością byłoby sądzić, że tak jest.

A więc… wróciłem… Czemu więc taka dziura w życiu bloga? Przyczyna jest prozaiczna: nie miałem nic sensownego do przekazania. Osią mojego bloga są relacje ze startów. Jednak z perspektywy kilkudziesięciu opisów jak to mi się tym razem biegło, stwierdzam, że w sumie jest to powielanie schematu. Oczywiście, są starty ważniejsze i te mniej ważne. A w międzyczasie jedynym ściganiem oprócz nieśmiertelnych parkrunów były 2 starty w ramach Festiwalu Biegów Polski Północnej we Wdzydzach. Swoją drogą 2 udane biegi, gdzie w piątek wieczorem byłem 2gi w biegu na 15km a w sobotę rano wygrałem dyszkę. Ale po prostu nie znalazłem chwili, a przede wszystkim pomysłu i determinacji, żeby o tym napisać więcej niż 3 zdania w poście na FB. Chciałbym mieć też przestrzeń, żeby pisać o innych rzeczach, jak buty, fajne miejsca do biegania itp. Może powinienem się nauczyć pisać krótkie teksty…

Ponadto, formę mikro-bloga pełni mój profil na Stravie. Tam relacja z każdego treningu czy startu pisze się sama. Ciekawsze trenigi okraszę dodatkowym opisem, czasem wrzucę fotkę. Może naiwnie liczę, że moi wierni biegowi followersi mają dzięki temu pełny obraz sytuacji. A może to wszystko jest warte tyle co nic 🙂

Tak czy siak, trochę z dziennikarskiego obowiązku, a trochę z tęsknoty za słowem pisanym, wracam z relacją z biegu i to nie byle jakiego, bo Bieg Westerplatte jest klasykiem i start w nim zasługuje na osobny wpis. Nie chciałbym jednak zbytnio się rozpisywać o samym biegu, gdyż chciałbym wspomnieć też o procesie przygotowań do startu i pokazać jak wyglądały moje ostatnie tygodnie…

W tym roku schemat przygotowań był dość podobny jak w poprzednich latach – wakacje to u mnie okres roztrenowania lub odpoczynku. Lipiec był więc mało biegowy i nawet nie dobiłem do 200km. Były za to bardzo udane rodzinne wakacje. Aha, i przekroczyłem okrągłą barierę 200 koron na Stravie. Od początku sierpnia wróciłem jednak z nową energią i pierwszy raz od kilku miesięcy zrobiłem solidne 320km jako wejście w druga część sezonu i przygotowania do startów jesiennych.

Mając poczucie dobrze przepracowanego miesiąca, nie mogłem się jednak opędzić od kluczowego wniosku, że narastające zmęczenie potreningowe jest niczym innym jak procesem starzenia się. Nadal jestem w stanie biegać na mocnym poziomie. Ba! Wierzę, że życiówki na każdym dystansie od 5km do maratonu są jeszcze przede mną (btw, pod koniec maja nabiegałem moją parkrunową życiówkę 16:50), ale czas potrzebny na regenerację wyraźnie się wydłużył. Stąd poszukiwania złotego środka w tygodniowym obciążeniu i objętości. Nie przekraczam więc 80km i biegam wg schematu:

  • Poniedziałek: wolne (skupiam się na pracy)
  • Wtorek: interwały (generalnie mocna sieczka i jeńców nie biorę)
  • Środa: easy (bo umieram po wtorku)
  • Czwartek: ciagły 2-gi zakres lub podbiegi czy inny akcent (jak da radę przyspieszyć, bo czasem nadal czuje trudy wtorku)
  • Piątek: wolne (żeby nabrać sił przed weekendem)
  • Sobota: parkrun lub inny bieg progowy (jest sobota, jest parkrun!)
  • Niedziela: long (20km+ i najchętniej w towarzystwie Antoniego lub Marcina)

Ogólnie plan napisałem sobie pod kątem startu na dyszkę i potem, z rozpędu, w półmaratonie. Jest sporo siły biegowej i biegania na duzych prędkościach, ale longi budują już bazę na resztę sezonu, czyli od października przerzucam się w typowe maratońskie męczenie buły pod start w Walencji na początku grudnia.

Z ciekawostek, to pod koniec lipca kupiłem nowe buty do codziennego biegania: Adidas Boston 11. Kupione dość spontanicznie z zgodnie z filozofią „biegam szybko, to potrzebuję na codzień szybkie buty”. Niestety ten model okazał się bardzo przeciętnym wyborem i nasza relacja rodziła się w bólach obtartych do krwi Achillesach, a skończyła się po miesiącu i 250km przebiegu pęknięciem cholewki (co wynikało z wady fabrycznej). Oddane, zareklamowane, kasa oddana. Kolejnym, bardziej przemyślanym zakupem jest New Balance SC Trainer (to ten zakazany przez World Athletics but z 47mm pianką oraz karbonem). Nie jest specjalnie szybki, ale jest uniwersalny, bardzo wygodny i przyjemnie się w nim biega.

Wracając jednak do przygotowań: 7 tygodni solidnej pracy dawało mi podstawy do ataku na życiówkę na 10km. Obecna, ta z zeszłego roku 34:45 jest jednak jak dla mnie bardzo mocna i wracając na trasę Biegu Westerplatte wiedziałem, że będzie to trudne zadanie.

Nie byłbym sobą gdybym nie zaczął szukać wymówek i usprawiedliwień, już przed samym startem 🙂 Obiektywnie więc stwierdzając – przeziębienie, które mnie złapało na tydzień przed startem nie mogło nie mieć wpływu na dyspozycję w dniu startu. Tragedii nie było, ale kaszel i smarki ciągnęły się za mną dobre kilka dni. Mogłem za to odpuścić sobie trenowanie w tygodniu przed startem i 3 dniowy wypad z Magdą do Mediolanu odbył się zupełnie bez biegania. Generalnie chciałem odpocząć kilka dni. Sam byłem ciekaw czy złapię tę fajną „świeżość w kroku” w dniu startu.

Tak się jednak nie stało. Owszem, nogi były wypoczęte, ale rozgrzewka dała mi jasny sygnał, że szału to raczej nie będzie. Trochę się czułem jak ta dmuchana brama na zdjęciu. Zrobiłem ok 2,5km rozgrzewki przy okazji gubiąc chip, który pękł i spadł mi z buta. Na szczęście go odnalazłem po chwili, przymocowałem na słowo honoru i byłem gotowy na szybsze bieganie. Ogólnie cały ranek delektowałem się przyjemnym późno-letnim słoneczkiem oraz spotkaniem z masą znajomych, co na Biegu Westerplatte jest już tradycją. W końcu biegnę u siebie.

Ustawiłem się bezpiecznie w 3ciej linii i ruszyłem z jasnym planem: trzymam 3:30 tak długo jak uznam to za możliwe. Nie bałem się zgonu, jak 2 lata temu, ale byłem świadomy takiego ryzyka. Z drugiej strony wożenie się na wynik w okolicy 35:30-36:00 byłoby regresem i niczego by mi nie dało. Pozostawało spróbować licząc na szczęśliwy splot wydarzeń. Dodam, że choć pogoda była piękna, to było po prostu zbyt ciepło i nie da się tego faktu pominąć. Przynajmniej nie wiało.

Nie będę się rozwodził nad samym przebiegiem imprezy. Stawka szybko podzieliła się na grupki, ja chwyciłem się 3ciej, która po tempie celowała w sub 35. Po ok 3km trochę mi odjechała, ale pierwsze 5km przeleciałem bardzo równo i punkt pomiaru minąłem w 17:31. Tu przewidywałem jednak kłopoty i nie mogłem się jednak zdecydować czy wynikają one jednak ze słabego ciała czy głowy. Czułem po prostu, że to nie jest „ten” dzień i miałem do wyboru: albo cisnę jeszcze 1-2km tym tempem i wtedy nagle stanę lub ciut odpuścić i  zobaczyć co będzie. Wybrałem 2gi wariant, przy czym od razu sobie zracjonalizowałem moją decyzję uznając ją za może mniej ekscytującą, ale za to dojrzalszą. Fakty były takie: nogi fajnie pracowały, ale oddechowo nie było szans na dalszą walkę.

Dodam, że dystans 10km jest na tyle krótki, że każde, nawet najmniejsze odpuszczenie daje straty czasowe nie od odrobienia. Zwolniłem do 3:40. I tak leciałem kolejne 3 kilometry, mijając Przeróbkę, Most Siennicki, odcinek ulicą Angielska Grobla do Ołowianki. Tempo było znośne, tasowałem się z 2-3 zawodnikami, a grupka na sub 35 oczywiście mocno się oddaliła. Skłamałbym gdybym powiedział, że nie przeszła mi przez głowę myśl, żeby odpuścić zupełnie. Może poczekać na kogoś znajomego i dobiec sobie radośnie i na luzie do mety. Coś jednak kazało mi kontynuować tę walkę. Bardziej jako trening głowy. Nie byłem na tyle zakwaszony, żebym nie mógł przebierać nogami, ale tempo było dalekie od komfortowego.

Przebiegłem więc Ołowiankę, potem kładkę i po kilku schodkach (w tym roku nie było rampy!) znalazłem się na bruku przed Muzeum II Wojny Światowej i po chwili został już 1 kilometr do mety. Wiedziałem, że ostatnie 4km po 3:40-42 to w sumie ponad 40sek straty. Udało się wykrzesać trochę sił, żeby przyspieszyć i powalczyć o czas sub36. Ostatnia prosta to tradycyjne „flat-out” ramię w ramię z innym zawodnikiem i wpatrując się z zegar a mecie zatrzymałem zegarek na 35:56.

W sumie to oprócz ulgi, że to już koniec cierpień, to byłem z tego rezultatu nawet zadowolony. Trochę na zasadzie ” mogło być gorzej”. Do życiówki zabrakło aż 71 sekund. To przepaść, która tylko pokazuje jak dobry bieg miałem w 2022. Zająłem 22gie miejsce w Open, co obiektywnie patrząc, na tle 2700 zawodników na mecie, wygląda całkiem spoko. Co zabawne, oficjalnie ten czas jest moim drugim najlepszym rezultatem na 10km. O sekundę gorszy czas miałem w zesżłym roku na Biegu Papiernika w Kwidzynie, ale tam ani nie jest płasko, ani chłodno 🙂

I chyba tyle. Wycisnąłem z siebie co mogłem tego dnia. Jestem zadowolony, że nie odpuściłem i dowiozłem w miarę przyzwoity rezultat. Przyczyny są znane. I póki jestem w stanie jasno określić czemu wyszło jak wyszło, to będę spokojny. Na pewne rzeczy ma się wpływ, a na inne nie. Bardziej cieszy mnie fakt, że okazja do szybkiego biegania jest już w najbliższą niedzielę (24.09), podczas Gdańsk Półmaratonu. Tu tempo 3:40 zamierzam trzymać przez cały dystans 🙂

Dziękuję AK-ska Photo i fotografom organizatora Biegu fajne fotki!

Tags: , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Po właściwej stronie… czyli… relacja z 17. Półmaratonu Warszawskiego
W sumie logiczne… czyli… relacja z 10.Garmin Półmaraton Gdańsk