Biegi

Wiatr z Sahary… czyli… relacja z Garmin Półmaraton Gdańsk

2 Komentarze

Preludium

No bez jaj!!” krzyknąłem do siebie w myślach, gdy pierwszym uczuciem po przebudzeniu o 6:10 w niedzielę, był ból śródstopia. Jak to możliwe, żeby kłaść się spać w pełni zdrowym, a obudzić się z urazem czy kontuzją? Szybkie sprawdzenie i faktycznie, okazało się, że stopa boli od spodu. Zrobiłem kilka kroków i niepokój zaczął powoli zmieniać się w przerażenie i wizję rezygnacji ze startu oraz dopiskiem DNS (did not start) na tablicy wyników imprezy. Albo w innym razie: DNF (did not finish)….Rozmasowałem stopę i wskoczyłem w buty, aby zrobić kilkadziesiąt metrów przed domem. Nie było najgorzej, ale uczucie dyskomfortu było zdecydowane. Postanowiłem jednak nie rozpaczać i przygotować się do startu zgodnie z planem.

Przed biegiem

Po standardowej porannej procedurze wskoczyłem w auto o 6:50 i zaparkowałem ciut po siódmej jakieś 1,5km od miasteczka biegowego zlokalizowanego w jakże słynnym miejscu, czyli na terenach dawnej Stoczni Gdańskiej, tuż za historyczną bramą. Słońce dopiero wschodziło, było przyjemnie, ale w sumie na prawdę ciepło. Zdecydowanie za ciepło jak na październik…

Na miejscu bardzo szybko spotkałem Antoniego, z którym planowaliśmy wspólny bieg od kilku tygodni. Po odebraniu pakietu startowego (torbę odbierało się samemu szukając swojego numerka w licznych rzędach wieszaków, błądząc niczym świeżo zatrudniony szatniarz) mogliśmy rozpocząć tradycyjne przedstartowe przygotowania.

Miałem zapakowane różne ciuchy, na wypadek nagłej zmiany decyzji czy pogody, ale przewidywałem, że biegł będę bez żadnych dodatków, czyli krótkie spodenki i singlet. Zrezygnowałem z kompresji na łydki czy rękawków. Przygotowany miałem jeden żel, a na 45min przed startem wciągnąłem banana i popiłem wodą. Na koniec na stopy wskoczyły długo wyczekiwane startówki Nike Vaporfly Next%, dla których miał to być prawdziwy  i konkretny debiut.

Zrobiliśmy z Antonim 2,5km rozgrzewki po stoczni i już wtedy, wygłodniali prawdziwego ścigania, dosłownie frunęliśmy 🙂 Ból stopy minął, ale uczucie lekkiego dyskomfortu nadal pozostawało… Mimo to skupiałem myśli na innych rzeczach.

Start przewidziany na 8:30 i był tak na prawdę pierwszą z 3 fal, na który podzielony był cały bieg. Liczyłem, że decyzja o starcie z samego rana będzie słuszna, gdyż w ciągu dnia miało być cieplej, ale też niewykluczone były opady deszczu. Wiał też lekki wiatr, który chyba jednak czekał z atakiem na nasz start…

Ustawiliśmy się z przodu stawki, witając się z „elitą”. Poznałem się wreszcie osobiście z Florianem, który jako świeżo upieczony mieszkaniec Gdańska zapowiadał walkę o czołowe lokaty. Atmosfera całkiem wesoła i po wymianie uwag na temat butów oraz zaplanowanego tempa, ustawiliśmy się po rzędach po czterech. Ja w 2-giej linii. Zakładane przeze mnie tempo to 3:40-42, o czym uprzedziłem Antoniego, dając jemu i sobie wolna rękę co do strategii i ewentualnego ścigania się, na co bardzo liczyłem. Moim celem minimum było złamanie 1:19, co było by lepszym wynikiem, niż nieoficjalna życiówka z maja. Tyle, że tam było idealnie płasko, nie wiało i było chłodniej. A tu trasa zawierała w sumie 8 podbiegów pod wiadukty oraz sporo biegania po otwartej przestrzeni. Tak czy siak, miał być ogień i zero wymówek. Nadeszła 8:30 i ruszyliśmy… 

Lecimy

Wyrwałem do przodu po nierównym bruku i po 300 metrach wiedziałem, że jest ciut za szybko (3:30). Zwolniłem i poczekałem na Antoniego, tłumacząc się, że to efekt nowych butów… Włączyliśmy więc tempomat na 3:40, a stawka szybko się pogrupowała. 5 zawodników sukcesywnie zaczęło się oddalać, a my zostaliśmy w trójkę, razem z pierwszą kobietą w stawce. Tak pokonaliśmy pierwszy podbieg i po 2 nawrotach wylecieliśmy na otwartą przestrzeń kierując się ku dzielnicy Letnica i Nowy Port.

Od samego początku oczarowany byłem jak lekko i sprężyście biegnie się w „Vaporflajach”. Musiałem się hamować, żeby nie szarpać tempa, gdyż buty aż prosiły się o przyciśnięcie. Pamiętałem też o odpowiedniej technice, gdyż bardzo łatwo było całą parę puścić w gwizdek przy nieumiejętnym wykorzystaniu potencjału startówek.

 

Długa prosta doprowadziła nas do drugiego wiaduktu, tym razem wspiąć się trzeba było na sam szczyt. Tu, już chyba tradycyjnie, trochę odjechałem pozostałym, ale też świadomie pozwoliłem im siebie dogonić na zbiegu. Po chwili zaczął się jednak kolejny podbieg oraz punkt z wodą. Ta niestety była w półlitrowych butelkach (ze względów higienicznych). Chciało mi się pić i chwyciłem wodę, odkręciłem nakrętkę i wypiłem ze 4 łyki. Reszty musiałem się pozbyć. Tempo lekko spadło, a ja wdrapałem się na górkę. Dobiegaliśmy do końca 5-tego km i punktu pomiaru czasu. Ku mojemu zdziwieniu nagle koleżanka zaczęła tracić dystans, a już po chwili to samo spotkało Antoniego. Obejrzałem się za siebie i zawahałem się czy czekać. Nie byłem pewien czy Antoni coś do mnie krzyknął, ale zinterpretowałem to jako znak do trzymania swojego tempa. Po chwili zostałem sam…

Piątkę zrobiłem w 18:53. Byłem 6-ty. Zawodnicy przede mną mieli całkiem sporą przewagę. Zapowiadało się samotną walkę z podbiegami i wiatrem.  Rozweselił mnie widok kibiców-biegaczy, a dokładnie Kamila i Szymona, którzy postanowili wpaść i podopingować.  Pobiegli w stronę mety, a ja na wysokości Stadionu Energa zrobiłem nawrotkę i też zacząłem zmierzać w kierunku Stoczni. Po chwili wyminąłem Antoniego i całą prawie 250-osobową stawkę. Kolejne 2 podbiegi i zbiegi oraz długa prosta Jana z Kolna. Tutaj zmierzyć się musiałem z wyczekiwanym wiatrem w pysk. A wiało solidnie i to takim ciepłym powietrzem, niczym wiatr z rozgrzanej słońcem pustyni. Czyli jak na Saharze

Dogoniłem po chwili Szymona i Kamila, dziękując im za wsparcie. Na całej trasie minęliśmy do tej pory może kilka osób stojących obok. Przed 10tym km postanowiłem skorzystać z żelu. Z pustym opakowaniem z lewej ręce, a po chwili z butelką wody w prawej, przekroczyłem bramę stoczni i półmetek. Czas 39:17, co dawało prognozę na 1:18:34. Tego jednak nie policzyłem, ale wiedziałem, że tempo jest ciut gorsze niż zakładane, choć nadal całkiem niezłe i mieści się w planie. W strefie wyrzucania śmieci pozbyłem się balastu. Zacząłem też obmyślać plan na drugą pętlę. Po kolejnej nawrotce zmierzyłem dystans do zawodnika przede mną. Po kilku minutach stwierdziłem, że powoli się do niego zbliżam. Wziąłem go więc na celownik, ale też postanowiłem nie spieszyć się i dać się swej ofierze zmęczyć, tak jak walczy się z wielkim marlinem złapanym na wędkę na środku Zatoki Meksykańskiej, który łatwo nie daje za wygraną, i którego nie ma szans wyciągnąć z wody, gdy jest w pełni sił (podczas biegu trzeba czymś zajmować głowę i w ten sposób rodzą się ciekawe skojarzenia).

Wróciłem na długą prostą. Oczywiście wiatru w plecy czuć nie było… Ale był za to Kamil przed węzłem Kliniczna, który zachęcił mnie do ataku na marlina… 🙂 Podbieg faktycznie znacznie skrócił dystans. Byłem może jakieś 50 metrów za nim. Obejrzałem się też dwukrotnie za siebie, gdyż wcześniej zauważyłem też zawodnika, który trzymał niebezpiecznie krótki dystans do mnie… Ostatni punkt z wodą i minąłem punkt pomiar czasu na 15,5km. Czas 58:14 i tempo w miarę utrzymane. Czas było rozpocząć ostateczne starcie. 

Po chwili ujrzałem znajomą sylwetkę: to moja kochania Madzia stała po lewej stronie, uśmiechnięta od ucha do ucha. To dodało mi masę pozytywnej energii. Na ostatniej nawrotce zobaczyłem też Tomka Bagrowskiego, który pstryknął mi fotkę i zachęcił do walki. Tutaj też postanowiłem zaatakować. Wiem jak pokonywać ostre zakręty; za dużo się naogladałem Formuły 1, żeby taką okazję zmarnować. Na samej nawrotce marlin (o imieniu Andrzej) gestem ręki pozwolił mi się wyprzedzić. Ryba została więc wciągnięta na pokład… Wskoczyłem na 5te miejsce. Zmierzyłem też dystans do stawki za mną. Po niecałych 2 minutach wyminąłem Antoniego, który pozdrowił mnie i kazał cisnąć. Przede mną 2 ostatnie podbiegi i zbiegi oraz ostatnia długa prosta pod wiatr.

Miałem ok 2km do mety. Postanowiłem ciut przyspieszyć. Po najwolniejszym kilometrze z wiaduktami (3:52) udało mi się wrócić na tempo 3:42 i potem 3:44, tak więc utrzymałem średnią. Wiatr i zmęczenie nie pozwoliły mi biec znacznie szybciej, choć przypominałem sobie projekcję, w której widzę, jak końcówkę lecę jak natchniony. Jasne… 🙂 Nie żeby było mi wszytko jedno, ale łatwo też nie było. Wpadłem na Plac 3 Krzyży, gdzie po nierównym bruku rzuciłem do boju resztki sił. Ostanie 200 metrów pokonałem w tempie 3:34. Finisz był samotny. Zerknąłem na zegarek i szybko ustaliłem, ze czas będzie poniżej 1:19. Wpadłem na metę z lekkim cieniem wątpliwości gdzie dokładnie jest jej linia. Spiker potwierdził jednak, że zatrzymałem się już po jej przekroczeniu. Mojego Garmina zatrzymałem zaś na 1:18:43.

Po biegu

Oparłem się o barierkę i tak odczekałem z 20 sekund. Udałem się po pakiet finiszera i zdjąłem czip. Podszedłem do Floriana (zwycięzcy imprezy!) i zawodników przede mną. Pogadaliśmy chwilę, a ja poczułem się jak członek elity biegu i choć różnice w czasach były potężne, to jednak byłem na mecie w ścisłej czołówce. Po 4 minutach zjawił się wymordowany Antoni. To nie był jego dzień… Ale to twardy zawodnik i na pewno szybko się odkuje. Wspólnie poszliśmy do depozytu po nasze rzeczy, chwilę pogadaliśmy i rozstaliśmy się, każdy idąc w swoja stronę.

Pora była w sam raz na późne śniadanie. Świeciło piękne niedzielne słonko, ja zrobiłem właśnie życiówkę, pobijając ją o ponad 1,5 minuty i na tabeli wyników moje nazwisko widniało na jakże zaszczytnym piątym miejscu. Pobiegłem też bardzo równo. Druga połowa była zaledwie o 9 sekund wolniejsza i jestem z tego bardzo zadowolony. To zdecydowanie mój najlepszy występ na dystansie półmaratońskim. Czy byłem zajechany? Nie. Czy mogłem pobiec szybciej? Może tak, może nie… Ale pobiegłem zgodnie z planem i biorąc pod uwagę warunki (temperatura, wiatr, profil trasy) oraz samotny bieg, to przed startem brałbym taki wynik w ciemno.

Ale nie tak szybko, drogi kolego!

Gdy dotarłem do domu, na telefonie było już masę gratulacji od ekipy Jaguar Fit oraz innych znajomych. O rezultaty dopytali się oczywiście Adam i Tomek. W domu sprawdziłem na spokojnie wyniki i stwierdziłem, że na liście wyników mój czas to 1:18:33. 10 sekund różnicy było dość zastanawiające… Cała zabawa zaczęła się jednak, gdy przyszło czekać na wyniki pozostałych 2 fal. Druga fala ruszyła o 11:45, tak więc ciut po 13:00 wiedziałem, że moja pozycja pozostała niezmienna.  Ostatnia fala ruszyła o 15:00, wiatr zelżał, ale zaczęło padać. Gdy sprawdziłem międzyczas live po 5km moje serce zaczęło szybciej bić. 3 zawodników wskoczyło przede mnie. Zacząłem się niepokoić, choć z drugiej strony było oczywistym, że tak się mogło stać. Sprawdziłem, że zawodnik, którego wyprzedziłem na 16tym km był również w kategorii M40, tak więc na pewno warto było powalczyć. Bardziej niepokojącą wiadomością był fakt, że zawodnik z 3ciej fali, który piątkę pokonał prawie minutę lepiej ode mnie również był z tej samej kategorii wiekowej…

Zaczęło się więc nerwowe oczekiwanie… Na półmetku jeden z rywali spadł za mnie, ale rywal z M40 nadal był z dobre 40 sekund przede mną. Zaczynałem wyzywać w myślach formułę takiego ścigania korespondencyjnego… Walka ramię w ramię to zupełnie inna bajka… Na dodatek, biegnąc w ostatniej fali, po analizie wyników poprzednich fal, można było dokładnie ustalić taktykę. Na 15,5km przewaga rywala stopniała do 9 sekund, a ja jednocześnie awansowałem na 7 miejsce. Ostatnie 20 minut to wojna nerwów. A ja jadłem niedzielny obiad… Powiecie, że to wszystko nie miało specjalnego znaczenia… Ale dla mnie miało. Jak cholera. Chciałem wygrać M40  i być jak najwyzej w Open w mojej domowej imprezie. Odświeżałem więc wyniki, a serce zaczęło mi walić jak młot. Szkoda, że nie przygotowałem jakiejś laleczki Voodoo, którą mógłbym nakłuwać igłami… Dziwne myśli, przychodzą człowiekowi do głowy… również gdy nie biegnie… 🙂 I wtedy ukazał się wynik na mecie. Rywal spadł za mnie, tracąc ponad 20 sekund, a ja skończyłem na 6tym miejscu Open. Jezu, ale się ucieszyłem, co uwieczniła moja żona 🙂 Inny zawodnik z 3ciej fali, który zajął 4te miejsce zameldował się na mecie z czasem 1:15, był więc poza zasięgiem tak czy siak. Zrobiłem więc wszystko co mogłem i poczułem wreszcie uczucie biegowego spełnienia 🙂

Dekoracja odbyła się dopiero o 18:00. Na szczęście deszcz przestał padać. Na ceremonii pojawił się też Antoni odbierając statuetkę za 3cie miejsce w M35. Ja chwilę po tym wskoczyłem na najwyższy stopień podium w M40, zostając jednocześnie najszybszym Gdańszczaninem tegorocznej imprezy!! 🙂

Spiker wyczytując mój czas potwierdził moje przypuszczenia, że mój czas netto był zgodny z zegarkiem. Oficjalne wyniki to potwierdziły: 1:18:43. Z czego to wynikało? W całej imprezie nie było czasów brutto ze względu na start falami. Tak czy siak, to była wspaniała nadziela. Start sezonu, piękna życiówka na trudnej trasie. Super, że udało się zorganizować ten bieg, nawet przy okrojonej ilości zawodników. Teraz pora wracać do treningów i szykować się na kolejne wyzwania. Najbliższe już 18.10 – chcę pobiec wirtualnie Poznań Maraton i zaatakować życiówkę na królewskim dystansie. Sam dla siebie i zupełnie nieoficjalnie. Szczegóły niebawem! 🙂

Dziękuję wszystkim za wsparcie i doping, a za fotki niezawodnej AK-ska Photo! I gratulacje dla przyjaciół z Jaguar Fit za świetne rezultaty!

 

Tags: , , , , , ,

Related Articles

2 Komentarze. Zostaw komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Gramy u siebie… czyli… relacja z biegu TPK Gdańska 5tka
Zapasy błotne… czyli… relacja z Pomerania Winter Challenge