Biegi

„Breaking 80″… czyli… spraw sobie życiówkę na półmaratonie

Brak komentarzy

Tak jak wspomniałem w podsumowaniu kwietnia, od pewnego czasu chodził mi po głowie plan ataku za życiówkę na dystansie półmaratońskim. Mój najlepszy oficjalny rezultat pochodzi z marca 2019 z Gdyni: 1:20:20. W ogóle okolice tego czasu to trochę taki mój czarny sen, bo pierwszy raz wynik sub80 (80minut) atakowałem w 2018 roku, też w Gdyni, ale tam skończyło się na 1:20:48 i już wtedy chyba zadecydował błąd taktyczny, a może nie byłem na to po prostu gotowy. Jesienią 2018 próbowałem ponownie, tym razem na AmberExpo Półmaraton Gdańsk na początku listopada, ale tam z kolei zastały nas fatalne warunki i ulewa przez połowę biegu. Byłem wtedy za grubo ubrany i nie dlatego, że było mi za ciepło, tylko dlatego, że woda tak strasznie wsiąkła w moje całe ubranie i buty, że ważyłem ponad 1,5kg więcej (zważyłem potem mokre ciuchy+buty vs suche).  Przy mojej wadze, taki dodatkowy balast ma pewne znaczenie. Niemniej jednak, ten bieg po prostu mi nie wyszedł i od 14-tego km odpuściłem. Rezultat to bodajże 1:21:55 i chyba pierwszy raz osiągnąłem rezultat sporo gorszy niż moje dotychczasowe.

Wracając jednak do Gdyni 2019 – na trasie, która miała być oficjalnym testem przed Mistrzostwami Świata w 2020 – tam popełniłem w zasadzie ten sam błąd, co rok wcześniej – podczepiłem się pod pacemakera na 1:20 ze sporą grupką, co w efekcie stało się zgubne. Dlaczego? Bo zarówno w 2018, jak i 2019 ten sam pacemaker nie celował w czas ciut poniżej 1:20, ale raczej 1:19 ( i taki tez miał czas na mecie…). Piszę o tym celowo, bo prowadzenie grupki na, skądinąd, wyśrubowany dość rezultat, wymaga jednak precyzji i nie ma tu miejsca na robienie zapasu. Efekt był taki, że od 16km dostałem kolki i musiałem zejść z tempa 3:43 (takie było do tego momentu choć powinno być ok. 3:46) do 3:50-55 żeby jakoś dotrwać do mety.  Zabrakło raptem 21sek, ale nawet rzucenie wszystkich możliwych rezerw na końcówce nie pozwoliło nadrobić straty z poprzednich 5km. Żałowałem bardzo, ale mając świadomość, że to tylko kwestia czasu, pogodziłem się z tym i postanowiłem cierpliwie poczekać na kolejną szansę.

W listopadzie 2019 nie biegłem półmaratonu w Gdańsku, gdyż byłem 2 tygodnie po maratonie w Nowym Jorku i już dużo wcześniej wybrałem bieg na 5km z Kamilą w wózku (17:32). Docelowy atak na życiówkę półmaratońską miał odbyć się na Mistrzostwach Świata w Gdyni 29.03.2020. Obiecałem sobie tam biec swoim tempem, z resztą miałem co najmniej 2 kolegów, którzy również od dawna na taki rezultat się szykowali, więc na prawdę mieliśmy i plan i siły i motywację. Tak się jednak nie stało z oczywistych powodów. Planowałem szybko pobiec na ad-hocowym evencie, który zorganizowałem, ale który równie szybko musiałem odwołać, więc temat na dobre umarł.

Nie wytrzymałem jednak długo. Dotarło do mnie, że w obliczu braku perspektywy jakichkolwiek startów, jeśli chce się sprawdzić swoją formę, trzeba to robić we własnym zakresie.  Po przebiegnięciu prawie 15km w tempie 3:43 pod koniec kwietnia, wiedziałem, że teraz jest właściwy moment na taką próbę. Z pomocą przyszedł mój dobry kompan biegowy i bardzo utytułowany zawodnik Antoni , który sam zaproponował mi wspólny bieg, a raczej rolę pacemakera dla mnie. Antoni z życiówką 1:17 oraz z imponującym rezultatem na maratonie 2:37, nawet bez formy, mógł z łatwością mnie poprowadzić na wynik poniżej 80minut.

Ustaliliśmy termin biegu – 1.05 o godz 7:00. Trasa – klasyka trójmiejskich biegów, czyli promenada wzdłuż morza, od Gdańskiej dzielnicy Brzeźno, do Molo w Sopocie. Trasa, składała się z 2 pętli lub 4 prostych o długości nieco ponad 5km. Co ważne, nawrotki odbywały się na bazie koła, tak aby nie zawracać w miejscu, nie tracić sił oraz nie ryzykować narobienia głupot w sygnale GPS (satelity bardzo nie lubią nagłego zawracania w miejscu). Jeśli ktoś z Was oglądał niesamowity bieg Eliuda Kipchoge w Wiedniu w ramach projektu INEOS 1:59 to wie, że tam trasa była dość podobna – kilkukrotnie przebiegane pętle z szerokimi nawrotkami na dużych rondach. Wzór więc był jak najbardziej właściwy, ale na samo skojarzenie wpadłem dopiero podczas biegu… 🙂 Dodatkowy atut trasy to jej profil – jest w zasadzie idealnie płaska. Minusy? Wiatr od morza oraz ruch pieszy. Na szczęście w dniu biegu pogoda była raczej marna dla spacerowiczów, a o godzinie 7 rano, zwykle nie ma ich tam dużo. I nie wiało za mocno.

Na start dojechałem samochodem – zrobiłem 2,5km rozgrzewki. Ubrany byłem na krótko, czyli krótkie spodenki, koszulka z maratonu z Berlina oraz rękawki.  Na twarzy chusta, choć nie ukrywam, że gdy nikogo w okolicy nie było, była raczej na szyi niż nosie i ustach. Na nogach opaski kompresyjne oraz buty Nike Zoom Fly 3, które postanowiłem regularnie wykorzystywać do szybszych treningów. Zabrałem ze sobą 1 żel oraz ok 200ml wody w butelce, którą zostawiłem na ławeczce na trasie biegu.

Z Antonim spotkałem się na molo w Brzeźnie równo o 7:00. Zrobiliśmy jeszcze 500m truchtu, po czym, ustalając finalnie tempo biegu 3:45 (czyli z małym zapasem), ruszyliśmy do próby.

Początek biegu to przyzwyczajenie organizmu do tempa zgoła innego niż na rozgrzewce, ale po ok 1-2km, docelowe tempo stało się zupełnie normalne. Co nie znaczy, że biegłem bez wysiłku. Byłaby to komfortowa przejażdżka, ale na 5km, a nie na dystansie ponad 4-krotnie dłuższym. Tempo trzymaliśmy bardzo równo, co 200-300m zerkając kontrolnie na zegarek, a po każdym kilometrze, porównywaliśmy splity. Podczas zawodów mojego Garmina mam ustawionego na ekran, który pokazuje czas 1-kilometrowego odcinka, średnie jego tempo oraz dystans. To daje mi pełną kontrolę nad tym co się dzieje. Co kilka kilometrów zmieniam ekran pokazujący mi całkowity czas oraz średnie tempo, aby mieć pełny obraz sytuacji.

I tak wyglądała większość biegu. Zaczynaliśmy przy względnie ładnej pogodzie, nawet na niebie przebijało się słoneczko. Antoni profilaktycznie zabrał nawet okulary przeciwsłoneczne. Jak się okazało chwilę później, zupełnie niepotrzebnie. Po ok 4km biegu zaczęło padać. Całkiem porządnie, ale nie na tyle, żeby w butach zaczęło chlupać i żeby trzeba było skakać między kałużami. Po prostu nas zmoczyło i cieszyłem się, że miałem na ramionach rękawki, gdyż temperatura spadła pewnie do ok. 8stopni, a odczuwalna pewnie była niższa. Na szczęście padało może z jakieś 15-20 minut. Wiatr był umiarkowany i co najważniejsze, nie przeszkadzał w biegu.

Budowaliśmy mozolnie lekki zapas czasowy. Dyszkę minęliśmy w 37:25. po koniec pierwszej pętli, spokojnie otworzyłem żel, wciągnąłem wodnistą i średnio smaczną substancję, a po nawrotce w Brzeźnie czekała na mnie butelka wody. Wszystko odbyło się zgodnie z planem, choć początek drugiej pętli zrobiliśmy nieco wolniej, ok. 3:50. Wszystko wróciło do normy po jakiejś chwili i lecieliśmy znowu w stronę Sopotu w granicach 3:44-46.

Nasza komunikacja ograniczała się jedynie do zdawkowych haseł typu: „cztery pięć”, co oznaczało tempo odcinka 3:45min/km. Więcej nie było potrzebne. Po siódmym km krzyknąłem „1/3 za nami”, a po 14km „2/3 za nami”. Lubię dzielić długie biegi na odcinki. Jest to zbawienne szczególnie na maratonie, gdzie wyznaczać sobie trzeba małe cele do realizacji, a w drugiej połowie biegu odliczać dystans do końca.

Czekałem na ostatnią nawrotkę na Placu Zdrojowym w Sopocie. Po zawróceniu w stronę Gdańska zostało nam ok 5500m. Mieliśmy zapas ok. 30-40 sekund, ale wolałem o końcowym rezultacie w ogóle nie myśleć. Zaczęło się więc wsteczne odliczanie. Jeszcze 5km, jeszcze 4, jeszcze 3. W tym momencie rzuciłem do Antoniego „Jeśli chcesz zejść poniżej 1:19, musisz się teraz urwać!” Oraz dodałem po chwili” „Mi wystarczy to, co jest”. Szacuję 1:19:30, może 20.” I z taką myślą biegłem dalej. Antoni jednak milczał i ani nie przyspieszył, a nie nie został w tyle. Biegnąc obok niego słyszałem tylko miarowy oddech oraz odgłos jego długich kroków (jako ciekawostkę podam, że biegliśmy w tym samym modelu butów). Pod koniec biegu, gdy zaczynało być już ciężko, zacząłem w głowie gatki motywacyjne w stylu „Stary, biegniesz z Antonim. Jeśli ma Ci się udać, to tylko w jego towarzystwie!”. Na 1,5km przed wirtualną metą krzyknąłem: „Jesteśmy na bulwarze w Gdyni – widać metę z daleka!” Starałem się sobie wizualizować Mistrzostwa Świata i wyobrazić ostatnią prostą i masą kibiców oraz piękną metę z niebieskim dywanem na samym finiszu.

Kilometry nr 17 i 18 były nieco wolniejsze, ale wiedziałem, że wynik jest niezagrożony. Oddech było równy, nie groziła mi kolka, w nogach był zapas sił. Pozostawało dowieźć wynik do końca. Gdy zaczął się ostatni kilometr zerknąłem na zegarek i starałem się szybko policzyć jaki mam zapas, czyli jak szybko muszę pokonać ostatnie 1100m. Na mniej więcej 600-500m przed metą zacząłem przyspieszać. Powiedziałem do siebie, a może nawet krzyknąłem do Antka: „Meta przed nami!” Ostatni kilometr pobiegłem poniżej 3:40,  ostatnie 100m puściłem się sprintem niczym do mety parkruna. Antoni został ciut za mną. To nie była epicka końcówka, nie było tam nikogo, nie było żadnej bramy, żadnej muzyki, spikera, fajerwerków, a jedynym co wyznaczało koniec mojego biegu był mój zegarek. Na ostatnich metrach ze zdziwieniem uświadomiłem sobie, że mój czas robi się „niebezpiecznie bliski” złamania 79 minut. Było już jednak ciut za późno żeby przyspieszyć, a czas zatrzymałem ok 30 metrów po umownym dystansie 21097,5meta. Garmin pokazał czas: 1:19:07, choć Strava i Endomondo zaliczyły mi sam dystans półmaratoński idealnie na granicy 1:18 i 1:19. Ważne jednak było, że wynik był bezpieczny, czyli nawet zakładając przekłamanie zegarka (zaniżenie dystansu) o 100 czy nawet 200m, to i tak rezultat byłby grubo poniżej planowanych 80minut.

Na wirtualnej mecie kucnąłem sobie i pozwoliłem oddechowi dojść od siebie. Moja natychmiastowa refleksja była taka, że mogłem ostatnie 2-3km pobiec szybciej. Czułem to po moim zmęczeniu – miałem zapas. Przypomniałem sobie finisze na dyszkę i w poprzednich półmaratonach i wiedziałem co to znaczy na prawdę wpaść na metę ostatkami sił. Tu trochę amunicji zostało mi w magazynku.

Czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Absolutnie żadnego. Tak samo jak sam rezultat. Jest totalnie umowny i traktować należy do jak po prostu solidnie robiony trening. Ale satysfakcja była spora. Udowodniłem sobie, że złamanie 80minut to jednak była formalność i moja obecna forma jest lepsza niż kiedykolwiek wcześniej. Jedno „ale” i dlatego też do tego wyniku podchodzę z dużą dozą ostrożności: warunki było korzystne, nawet pomimo deszczu. Było płasko i nie wiało. Uczciwie powiem: jeśli kojarzycie pogodę w Trójmieście 29.03.2020, to doskonale wiecie, że gdyby tego dnia odbył się Półmaraton w Gdyni, to na tamtej dość wymagającej trasie, przy tym wietrze i temperaturze, atak na sub80 prawdopodobnie zakończyłby się totalną porażką. Ale cóż – może tak miało właśnie być. Zyskałem czas i pewność siebie. Czekam więc co przyniesie przyszłość i kiedy będzie mi dane udowodnić moje możliwości na dystansie półmaratońskim.

Na koniec olbrzymie podziękowania dla Antoniego. Postawmy sprawę jasno – bez niego nie wykrzesałbym z siebie motywacji, żeby dociągnąć wynik do końca. Bieg w parze bardzo pomaga i gorąco zachęcam wszystkich do właśnie takich sprawdzianów z szybszymi biegaczami. Sam też kilkukrotnie pomagałem innym i wiem jak bardzo fajnie to działa (btw gratulacje Artur 🙂 )

I tyle. Potruchtałem do auta i pojechałem na śniadanie. Szkoda, że nie mieliśmy ze sobą telefonów, tak byśmy zrobili sweet focię, ale cóż… musiała wystarczyć samotna fotka na parkingu.

W niedzielę pobiegłem 22km po lesie z przyjaciółmi. Nogi ciut zmęczone, ale w żadnym stopniu nie zakatowane. I tego mi było trzeba. Solidnej dawki satysfakcji i motywacji. „Półmaratonie, gdziekolwiek jesteś, jestem na ciebie gotowy!” 🙂

Tags: , , , , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Alternatywy 4… czyli… co zrobić jak Ci odwołają bieg
„Ale że taki prawdziwy?” czyli… o pierwszym starcie po przerwie