W ostatnią sobotę pobiegłem parkruna będąc w kiepskiej dyspozycji i mój czas 17:46 był daleki od mojej ogólnej formy tej jesieni i życiówki z końca października. Tak już mam, że po średnio udanym biegu mam nieodpartą potrzebę udowodnienia sobie, że to był drobny wypadek przy pracy, więc w niedzielę dałem sobie w kość robiąc 16km po lesie z Kamilą w wózku i Bartkiem Barańskim obok mnie, dzięki czemu mogliśmy miło sobie gawędzić o tym i owym. Liczne zbiegi i podbiegi z wózkiem, w średnim tempie 4:58 to solidna robota i spora dawka biegowej siły. Generalnie: weszło. Natomiast w poniedziałek, ograniczony czasem, wyrwałem się w ciągu dnia jedynie na 8km z jasnym zamiarem sponiewierania się tempowo. Pobiegłem nad zbiornik Jasień i po dwóch km rozgrzewki i chwili przerwy postanowiłem polecieć 5km w trybie BNP (bieg narastającej prędkości) od 3:40 do 3:20. Miało to dać czas 17:30, czyli nadal solidnie gorszy od życiówki, ale nadal mocno (jak na mnie). I co? I nie wyszło…
Nie byłem w stanie zejść poniżej 3:30 i od 3-ciego km z trudem utrzymałem tempo, kończąc z czasem 17:55. Nogi czuły silny trening z poprzedniego dnia, a być może moja ogólna dyspozycja w ostatnich tygodniach nie jest już tak wysoka… Powiem szczerze: po 2km miałem dość i chciałem odpuścić. Stanąć i zrobić sobie 3min przerwy. Albo zwolnić i biec po 3:50. Albo od razu wrócić truchtem do domu. Różne myśli krążyły mi po głowie, a jedyną kojącą była ta, że to nie żadne wyścigi o złote kalesony. Ale biegłem dalej i skończyłem te 5km. Bolało i zmachałem się prawie jak wtedy, gdy ścigam się z kimś, mając tony motywacji. A tu byłem sam i oprócz starszego pana, który po każdym okrążeniu mówił mi: „ale pan szybko biega, dopiero co pan tu był!” nie było żadnego czynnika pchającego mnie do przodu. I choć z rezultatu nie byłem zadowolony, to wiem, że było warto.
Dlaczego o tym piszę?
Bo dróg do osiągania coraz to lepszych rezultatów i robienia życiówek jest wiele. A czynników wpływających na potencjalną i realną poprawę możliwości biegowych jeszcze więcej. Z licznych źródeł lub słuchając trenerów i doświadczonych biegaczy dowiemy się, że trenować musimy w sposób zrównoważony. Wolne wybiegania są tak samo ważne jak szybkie akcenty. Biegamy w tlenie i przeplatamy to mocnym, wymagającym treningiem. To wszystko prawda. Tak rozwijamy się kompleksowo i nie neguję tego.
Ale wiem też jedno: jeśli chce się być szybszym biegaczem, trzeba się regularnie sponiewierać. Dać sobie w kość. Zrobić porządny trening w tempie progowym, ocierać się o życiówki, umierać po treningu. Ostatnie metry wybranego dystansu przebiec sprintem, jakby to miał być najważniejszy finisz Twojego życia. Nie ważne czy dla Ciebie będzie to 5km w tempie 5:00 czy półmaraton w tempie 3:30. Chodzi o piłowanie formy na granicy możliwości. Z drobną dozą rozsądku i nie ryzykując kontuzji, ale na koniec przed oczami ma się robić czarno. Niech leje się z Ciebie pot, choć wokół siarczysty mróz. Niech twoje nogi będą zakwaszone tak, że następnego dnia będziesz mógł/mogła tylko ledwo truchtać. Ale nie odpuszczać w połowie, nie zwalniać bez przyczyny. Zacisnąć zęby i gnać dalej. Uczyć swój organizm akceptować ból i zmęczenie. Wchodzić w nieodkryte rejony swojej motywacji i móc wykrzesać z siebie resztki sił, o których istnieniu nigdy nie pomyślałeś. Pozwól endorfinom być Twoją dodatkową energią. Zrób dobrą robotę i miej z tego satysfakcję. Wrzuć swój trening na Endomondo czy Stravę i ciesz się z lajków i komentarzy. Tak! Ten trening uczynił z Ciebie szybszego biegacza. Może tylko troszeczkę, a może był przełomowy. Może nie dałeś/aś rady pobiec tak szybko jak było w założeniu, ale i tak było mocno. Było warto.
I cytując znane porzekadło: „maraton to tak na prawdę te miesiące treningów. Setki, jak nie tysiące, przebiegniętych kilometrów. Pot i łzy. Ból, zmęczenie, zniechęcenie, góry i doły formy, drobne sukcesy i porażki. A te 42km na koniec, to tylko ostatni etap. Wisienka na torcie. Zwieńczenie i nagroda”
Aha. Dziś zrobiłem 9km w tempie 4:19, a potem walnąłem piątkę w 17:55 w stałym tempie. I było łatwiej niż w poniedziałek. I dlatego w piątek zrobię to trzeci raz. Na maxa. A w sobotę jeszcze pobiegnę parkruna 🙂 Dlaczego to wszystko? Bo tak lubię. I wiem, że to się opłaci. Bo mocny trening zawsze wchodzi, nawet jak nie wychodzi… 🙂
Z dedykacją dla wszystkich, którzy zapisali się na swój pierwszy maraton 🙂
5 komentarzy. Zostaw komentarz
W mocnym treningu nie znałem umiaru. Trenowałem tak mocno, tak długo, aż przyszedł rok 2018 który brutalnie sprowadził mnie na ziemię. Wcześniej zdarzły się wysoki typu 3x w tygodniu po 30km w tym jeden w tempie maratonu, trenowanie 10x w tygodniu ( tak, 3 dni po 2xdziennie) i nakładanie zmęczenia tygodniami.
Być może u Ciebie działa to inaczej, albo jesteś jeszcze po bezpiecznej stronie objętości. Dobrze że taki trening Ci służy.
Mnie takie piłowanie na granicy ignorowania sygnałów z organizmu, kilometry w trupa itp, doprowadziły niejednokrotnie i zbyt wiele razy do kontuzji. Teraz stosuję zasadę bezpieczeństwa, że biegnę tylko tak szybko na ile mogę kontrolować ruch, pozycję ciała i pracę ramion.
Antoni, oczywiście, masz całkowitą rację! Tylko, że Twoje treningi były wręcz mordercze. Ja mówię o dawaniu sobie w kość raz na jakiś czas, a nie za każdym razem. Dlatego napisałem – „z drobną dozą rozsądku: 🙂
Ale tego parkruna to mam nadzieje, że po takiej tyrce na 18:30 dasz radę? 😀
Ważne, że Ty dałeś radę 🙂
[…] Wracając jednak do Indiany Jones’a: na pewno liczą się przebiegnięte kilometry, a nie ilość wody w Wiśle, czyli upływający czas. Broń Boże nie namawiam nikogo to robienia 2tys km w pierwszym roku trenowania, ale jedno jest absolutnie niezaprzeczalne – jeśli chcecie być coraz to szybsi, musicie biegać więcej. I szybciej. Bo progres powstaje nie tylko z ilości kilometrów, ale z ich jakości. A że to temat na kolejny wpis, a święta za pasem… odeślę tylko do mojego poprzedniego wpisu na temat filozofii mocnego treningu wg Baginsa […]