Biegi

Podgrzana Nutella… czyli… relacja z Pomerania Winter Challenge 2023

Brak komentarzy

Od kilku lat tak sie składa, że pierwszym moim startem w sezonie jest bieg trailowy. Z jednej strony to dość oczywiste, bo w lutym czy w pierwszej połowie marca biegów ulicznych jest na Pomorzu jak na lekarstwo.  Kiedyś był np. Bieg Urodzinowy Gdyni w okolicach 10 lutego, ale w ogóle formuła Biegowego Grand Prix Gdyni sie rozsypała po ujednoliceniu trasy, a potem gwoździem do trumny była pandemia oraz dość niechlubne odwołanie Mistrzostw Świata w półmaratonie. Tak czy siak, chcąc pobiegać coś po płaskim w tym terminie trzeba raczej ruszyć w Polskę (dobra, jest jeszcze bieg z Pucka do Władysławowa, ale atestu i bicia życiówek to raczej tam nie ma).

Z drugiej zaś strony, dochodzę do wniosku, że o tej porze roku i przy standardowym cyklu przygotowawczym do sezonu, taki start to raczej sprawdzian formy, żeby ocenić ile jeszcze zostało roboty przed docelowymi biegami na wiosnę. A poza tym, w lutym pogoda jest jaka jest i po prostu nie lubię się ścigać w warunkach, w których rezultat po prostu nie ma szans żeby był dobry.

Tak więc krótka konkluzja jest taka, że biegi po lesie to dobra rozgrzewka, możliwość pościagania się bez patrzenia na zegarek i w ogóle fajna zabawa.

Fajną zabawą jest np. Pomerania Winter Challenge. Biegłem nią w 2021r jako jeden z bardzo nielicznych biegów podczas pandemii. Był to bieg iście domowy, bo na start miałem 1500m i zająłem tam 2gie miejsce open. W tym samym roku umordowałem się też mocno na jesiennej Pomeranii na trasie 43km. W 2022 temat odpuściłem wybierając TUTa w TPK, ale już w tym roku wybór padł właśnie na PWC (bo z kolei fajnego TUTa nie będzie…). Dystans 20km, czyli tak w sam raz, żeby coś się działo, ale też żeby nie zmarznąć za bardzo. W dodatku nowa lokalizacja: Przywidz, a więc nieznane mi trasy. Generalnie coś nowego.

Nie mogę powiedzieć, że jestem w życiowej formie, bo mój trening nie jest jakoś przesadnie solidny – zarówno objętościowo jak i jakościowo bywało lepiej. Ale też źle nie jest, szczególnie, że pogoda nie rozpieszcza i czasem po prostu nie ma szans na dobre bieganie (wymówki, wymówki…)

Niemniej jednak plan na start w Pomeranii był konkretny – dać z siebie wszystko, nie złamać nogi i w miarę możliwości wbić się na podium Open. Ale to już w dużej mierze zależało od stawki na starcie. Tu, spośród wiele znajomych twarzy, na pewno faworytem był Adam Lewna z Gdyni – wyjątkowo mocny zawodnik, z ligi wyższej niż ja. Co do reszty, to okazać się miało w trakcie rywalizacji…

Przed startem odebrać trzeba było pakiet startowy. Tu spory zgrzyt organizacyjny. Choć biuro zawodów miało fajną lokalizację – halę widowiskowo-sportową o światowej nazwie Przywidz Arena, to raz, że miejsca do zaparkowania nie było praktycznie żadnego i po dłuższym krążeniu zaryzykowałem gniew proboszcza z pobliskiej parafii. Mandatu czy innej blokady na szczęście nie uświadczyłem. Chyba, że będę się smarzył w piekle… zobaczymy.

Drugim, znacznie większym problemem był odbiór samego pakietu. Wchodząc do biura na godzinę przed startem kolejka była na ok 40 osób, a obsługiwały ją  2 osoby w dość powolnym tempie. Straciłem dobre 30min, a wiem, że wiele osób stało znacznie dłużej. Efekt? Brak czasu na rozgrzewkę i niepotrzebny stres. Tak więc, do poprawki.

Po zrobieniu 3km truchtu po okolicy udałem się na start, zlokalizowany na stoku narciarskim. Trasa juz na samym starcie zapowiadała niezłą zabawę. Raz,  że był to podbieg na sam szczyt, ale co gorsza, nawierzchnia była jedną wielką błotną papką. Wyglądało to jak podgrzana Nutella i chciałym móc powiedzieć, że walka zapowiadała się równie smacznie…

Stanąłem więc w pierwszym rzędzie, tłoku nie było. Ruszyliśmy. Spokojny trucht w akompaniamiencie mlaskającego błotka doprowadził nas na szczyt. Pod górę byłem gdzieś 4-5ty, na górze wskoczyłem najpierw na 3cie, a po kilkuset metrach byłem 2gi. Na prowadzeniu, zgodnie z moimi prognozami, był Adam.

Trasa zrobiła się wąska i była właściwie jedną brązową kreską wśród ośnieżonych pól, łąk i lasów. Czasem dało radę po niej biec, ale ogólnie to trzeba było skakać chwytając choć najmniejszą przyczepność na bardzej twardych elementach, kamieniach, korzeniach i tym podobnych.

Na pierwszym mocnym zbiegu, oczywiście całym z błota, przyspieszyłem dość mocno, chyba idąc z myśl zasady, że ślizgać się będę bez względu na prędkość i trzeba po prostu zaciśnąć zęby i zapomnieć o hamulcach. Poczułem więc błotne flow. Co ciekawe Adam, który zdążył już mi nieźle odjechać jakby zwolnił. Po chwili dopadłem go jak wygłodniały gepard antylopę, co skomentowałem zaczepnym „dawaj dawaj”, na co on zapytał „co ty masz za buty”? (Nike Pegasus Trail z przebiegiem ponad 700km – but raczej na delikatny teren niż walkę w błotnej lawinie). Było to zdarzenie bez precedensu, bo zbiegi zawsze były moją słabszą stroną, a tu taka niespodzianka. Moje prowadzenie w całym biegu trwało jakieś 40sekund, bo na najbliższym podbiegu Adam zredukowa, bieg, uruchomił turbo i zaczął mi sprawnie odjeżdzać. Nawet nie zamierzałem go gonić – ani pod górę, ani po płaskim, ani w ogóle nigdzie indziej.

Kolejne kilka kilometrów minęło w samotności. Nie żebym się nudził: walka o przyczepność trwała bez przerwy. Wieczny uślizg oczywiście wymagał zwiększonego wysiłku i potęgował zmęczenie. Tempo było różne: raz po 5:30, a po chwili o minutę szybciej, w zależności od profilu trasy.

Na ok. 8mym kilometrze obejrzałem się za siebie i dostrzegłem zawodnika za mną. Był jeszcze w dość sporej odległości, ale wzmógł moją czujność. Po kolejnym morderczym zbiegu w Nutelli odskoczyłem mu trochę, ale po kilku minutach miałem już znowu towarzystwo na plecach. Gdy biegliśmy wzdłuż jeziora, oddałem pozycję praktycznie bez walki. Widać było spory zapas mocy, a do mety daleko. Zostałem więc ponownie sam, tym razem na 3cim miejscu. Nadal fajnie i skupiałem się na tym co mam pod nogami. Przez następne kilkanaście minut nie działo się nic godnego uwagi. Oba punkty odżywcze ominąłem, wiedząc, że żaden pasztecik czy inna rurka z kremem wygrać mi raczej nie pomoże. Na bodajże 14tym kilometrze, na długiej prostej dostrzegłem kolejny pościg. Po jakiś 10minutach ogon się zbliżył dość niebezpiecznie i zapowiadłla się ciekawa końcówka. Po chwili doszło do połączenia trasy z dystansem 40km i pojawiło się sporo zawodników. Nie była to komfortowa sytuacja, gdyż wyprzedzanie na wąskiej śliskiej ścieżce było i trudne i dość niebezpiecznie. Super że większość zawodników mnie puszczała. Mój konkurent jednak zbliżał się nieubłaganie, a ja coraz bardziej opadłem z sił. Miałem po prostu dość tych błotnych zapasów i zacząłem już rozmyślać o gorącym żurku na mecie. Na 3km przed metą miało miejsce zdarzenie, które można by uznać za kluczowe w walce o podium: wyprzedzając dość sporą ekipę, poślizgnąłem się i wyrżnąłem jak długi, oczywiście prosto w błoto. Obsmarowany byłem dosłownie po pachy. Żeby było zabawniej po 2sekundach upadłem po raz drugi. Wtedy zawodnik za mną skorzystał z okazji i wyprzedził mnie. Tak straciłem 3cie miejsce. Po chwili jednak dogoniłem go i wyprzedziłem na podbiegu. Nie cieszyłem się powrotem na podium długo. Brakowało mi już pary na utrzymanie tempa i na ok 2km do mety musiałem uznać wyższość kolegi.

Końcówka to przedzieranie się przez karawanę biegaczy z dystansu 40, ale też 10km. Trasa wiła się jak pijany wąż, a ja dreptalem niestrudzenie w śniego-błocie. Potem ostatnia prosta po bruku, skrętna stok narciarski i hop na błotnistą metę. Tam czekał już Adam, który na sam koniec swojego biegu oddał zwycięstwo zawodnikowi, który wyprzedził mnie godzinę wcześniej.  Pamiątkowa fotka i można było kierować się w stronę zupy. Mój czas to 1:40, tempo 4:55, a więc na papierze wygląda to jak bieg regenercyjny po sobotniej imprezie.

Zawody ukończyłem więc na znanym mi dobrze 4tym miejscu i naturalnie pierwszym w kategorii wiekowej. Fajnie, że była możliwość wzięcia prysznica i przebrania się w czyste i suche ciuchy. Zjadłem żurek, pogadaliśmy trochę z Marcinem Zygmuntem (5te miejsce Open na dyszkę) i czekaliśmy na dekorację. Czekanie jednak było strasznie długie… Mój dystans dekorowany był na sam koniec, a opóźnienie w liczeniu wyników (co tu liczyć???) sięgało godziny. Wreszcie jednak na 2 godz od przekroczenia mety wskoczyć mogłem na środkowy drewniany stołek na podium.

Muszę też przyznać, że nagrody poprawiły się od mojego ostatniego występu. Zamiast malutkiego tandetnego pucharka i medalu wielkości  kapsla, teraz dostałem fajne rękawki startowe, voucher na izotoniki i w sumie 2 ładne medale. Miło.

Czy start był udany? Zasadniczo tak. Nigdy nie biegłem w tak ciężkich warunkach jeśli chodzi o podłoże. Na szczęście pogoda była łaskawa, co osłodziło taplanie się w błotku. Ze swojej formy i możliwości wycisnąłem może z 95% i pewnie dałbym radę pobiec ciut szybciej, a może ciut rozważniej, ale to czyste gdybanie. Przetarcie przed sezonem zrobione i pora skupić się na ulicy. Za 4 tygodnie Półmaraton Warszawski!

Dziękuję fotografom organizatora za fajne fotki.

Tags: , , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Warto być cierpliwym… czyli… Relacja z 60. Biegu Westerplatte
Po właściwej stronie… czyli… relacja z 17. Półmaratonu Warszawskiego