Uwielbiam biegać parkruny. Dzisiejszy był moim 92-gim, z czego grubo ponad połowa przypada na Gdańsk Południe, czyli trasa wokół 2 zbiorników ze startem i metą przy ulicy Świętokrzyskiej. Nie byłem tam jednak od 10 tygodni, a ostatniego parkruna pobiegłem w Parku Reagana pod koniec Października z nową życiówką 16:53.
W tę sobotę postanowiłem jednak się pokazać, a w zasadzie to postanowiłem już kilka dni wcześniej, ale w międzyczasie pojawiło się zaproszenie do sąsiadów na lampkę wina na piątek wieczór, a młodszy syn dostał powołanie na turniej w siatkówkę w sobotę za Starogardem Gdańskim, więc mój występ stał pod znakiem zapytania… Udało się jednak wszystko zgrać i jedyną przeszkodą w dobrym biegu był ogólnie znany syndrom dnia wczorajszego. Ale, że już sezonie… to co mi tam! 🙂 Aha, żeby było jeszcze trudniej w piątek napisał do mnie Antek Grabowski Poranny Biegacz szukając kompana do szybkiego biegu. Okazja by pościgać się, a raczej gonić Antoniego nie zdarza się często, więc od razu usprawiedliwiając się, podjąłem rękawicę.
Na starcie wśród całej gromady znajomych twarzy był oczywiście niezawodny Tomek Kaszkur runaroundthelake, który jednak dziś występował w roli koordynatora. Nie przeszkodziło mu to jednak by przebiec się z nami przez pierwsze 400 metrów w tempie ok 3:20 i nawiązując do ostatniego wpisu Tomka, bardzo liczę, że już w niedalekiej przyszłości będziemy rywalizować ramię w ramię.
Zostaliśmy więc sami z Antonim i oddalając się od stawki pokonaliśmy pierwszy kilometr w 3:29, drugi ciut wolniej (3:32). W tym momencie wydało mi się dziwne, że Antek trzyma się mnie, zamiast zmienić przerzutkę na szybszą i zacząć się oddalać niczym Eliud Kipchoge odstawiający Mo Farah’a na maratonie w Londynie na 30tym kilometrze. Tak się jednak nie działo, więc zdając sobie sprawę, że moja dyspozycja dnia jest lekko mówiąc marna, wysapałem: „Leć szybciej, ja dziś nie w formie… Na co Antek: ” Ja też nie!”.
Biegliśmy więc dalej, tasując się co chwila. Na łączniku między zbiornikami ja byłem ciut przed Antonim, a w połowie górnego zbiornika oddałem prowadzenie skacząc między kałużami. Trzeci kilometr był tradycyjnie wolniejszy, ale 3:39 przekreślało kwestię ew. życiówki na tej trasie (17:30). Uprzedzając fakty – ja doskonale wiedziałem, że dziś nie miałem szans rywalizować z Antonim, jeśli w ogóle kiedykolwiek miałem taką sposobność. Tym bardziej plułem sobie w brodę, że resztki alkoholu w moich żyłach nie spalały się tak efektywnie, jak w amerykańskim dragsterze, a zamiast tego spłycały mój oddech i wydolność mięśniową o jakieś 10-15%.
Czwarty kilometr to kolejne 3:39 i na zbiegu w dół, powtórzyłem Antkowi ofertę nie do odrzucenia: „Odpalaj!” Nie było to może odpalenie jak po naciśnięciu guzika Turbo w starych grach na Atari, ale powolutku zacząłem tracić dystans. Postanowiłem biec dalej równo, z doświadczenia wiedząc, że ostatni kilometr jest szybki i siłą woli da się tu podreperować czas. Na 500m przed metą powiedziałem sobie, że wynik musi być poniżej 18min. Antoni był jednak zaskakująco blisko i nawet przeszło mi przez myśl, żeby go gonić. Było by to jednak głupie, to nic nie działa tak motywująco na uciekającego, jak uczucie, że ktoś właśnie ciebie dogania i to resztkami sił. Wpadliśmy się na metę w odstępie 5sek, ja z czasem 17:46, czyli ogólnie do dupy 🙂
Niemniej jednak, przegrać a Antonim o 5sek, to jak wygrać 🙂 I wiem doskonale, że to nie był ani jego, ani mój dzień. Szkoda, może nawet lepiej, że nie było dziś Adama Baranowskiego 2h59min.pl bo patrząc na jego ostatni wynik, chyba by nam władował 🙂 I już ostrzę sobie pazurki na kolejną rywalizację, bo w naszym gronie wszyscy doskonale wiemy jak bardzo ściganie się w grupie daje dobre rezultaty.
A więc… kto chętny za tydzień? 🙂
I dziękuję bardzo Tomkowi za fotki!!!!