Biegi

Po właściwej stronie… czyli… relacja z 17. Półmaratonu Warszawskiego

Brak komentarzy

Było źle. Wróć! Zasadniczo to było bardzo źle. Do tego stopnia, że nie byłem w stanie w zasadzie o niczym myśleć i po po prostu wegetowałem. Nie żeby bolało coś konkretnego, ale po prostu byłem taki słaby, że miałem ochotę leżeć w łóżku i nie robić absolutnie nic…

Na szczęście nie byłem wtedy na trasie biegu, a jedynie walczyłem z grypą. Z resztą: termometr potwierdził moja kondycję: dla mężczyzny w moim wieku 37,5 stopni brzmi jak wyrok śmierci i niekwestionowany powód do niewykonywania absolutnie żadnych niepotrzebnych ruchów. Ilość słów również ograniczyłem do minimum…

Tak było w sumie z jakiś tydzień. Wieczorem po niedzielnym longu z Marcinem zacząłem się czuć nieswojo. Z kolei drugi Marcin, mój osobisty syn, właśnie sam walczył z rzeczoną grypą, więc „I knew it was comin’…”

W ten sposób zafundowałem sobie najdłuższą przerwę od biegania ever. Całych 8 dni! Przymusowe roztrenowanie może przydało się moim nogom, ale reszcie ciała już niekoniecznie. Wróciłem 14 marca, na 12 dni przed długo planowanym startem w Półmaratonie Warszawskim. Byłem tak słaby, że wlokąc się nad zbiornikiem Świętokrzyska w tempie 4:55 musiałem się zatrzymywać co kilometr. Kolejne dni przynosiły stopniową poprawę, ale światełko w tunelu było bardzo małe i było bardzo daleko. W środę oszacowałem, że straciłem jakieś 20sek na kilometrze. Tak jak śmigam na codzień żwawym pierwszym zakresem po 4:30, tak teraz takie tempo wiązało się z dość sporym cierpieniem. Śmiałem się sam do siebie, że jak ktoś ma mi porządnie skopać tyłek, to właśnie teraz 🙂

Mozolna praca trwała, a zegar tykał. Od razu wiedziałem, że start w Warszawie będzie na zupełnie innym poziomie. Pytanie było: jak bardzo innym. W sobotę pobiegłem testowo parkuna. Samotny bieg bez emocji i przybiegłem jako pierwszy z czasem 17:40 (tempo 3:32) Niby nieźle, ale żeby być w stanie atakować życiówkę na połówce (1:18:45), musiałbym z marszu biegać 5tkę w okolicy 17:00.

Ciułałem kilometry i różnicowałem trening. Pierwsze 6 treningów dało mi ponad 90km. Kolejny tydzień z kolei był tygodniem startowym i tu zamiast nadrabiać, trzeba było raczej łapać świeżość. Biegałem wtorek (mocniej, chwilę z Panem Adamem), środa, piątek (rozruch), sobota wyjazd do Warszawy. Zrobiłem co mogłem, oczekiwań nie miałem zbyt wielkich, ale koniec końców czułem się z tym naprawdę spoko i brak presji był całkiem fajny.

Co do samego wyjazdu: zabrałem Kamilę w podróż Pendolino. Nocowaliśmy u Wujka Jarka i Cioci Alicji. Sobota minęła na odbiorze pakietu (biuro zawodów w Pałacu Kultury), dojazdach tu i tam, jedzeniu (carbonara na lunch i pizza na kolację), kawkach i ogólnym odpoczywaniu.

W niedzielę start był dopiero o 11. Miałem dość długi dojazd, więc z domu wyszedłem o 9:00 i przed 10 byłem na miejscu. Kamila miała dojechać razem z Jarkiem juz na sam bieg i umówiliśmy się na Moście Gdańskim. Zanosiło się na wielkie, jak na polskie standardy, imprezę, bo na sam półmaraton zapisanych było 11tys biegaczy, a dodatkowo jeszcze 3tys w biegach towarzyszących. Wg mnie to, zaraz po Wings for Life, największa impreza biegowa w tym roku.

Zostawiłem cały bagaż w depozycie, obejrzałem start Biegu na Piątkę, po czym spotkałem się z Marcinem i zrobiliśmy 3km rozgrzewki, po drodze wsuwając muffina z Żabki, którego potem zapomniałem nawet popić. Na trasę zabrałem 1 żel. Na nogach Nike Zoom AlphaFly Next% i ich debiut w półmaratonie. W ostatniej chwili zdecydowałem się zrzucić dodatkową koszulkę i biegłem w samym singlecie plus rękawki. Gdy świeciło słońce, ranek był cieplutki i bardzo przyjemny. Gorzej, że na 30sek do startu zaczęło lać…

W strefie startowej było ścisk jak na wyprzedaży w TKMaxx, ale ruszając obyło się bez strat w ludziach. Na szczęście po chwili przestało padać i zaczęło się robić w miarę komfortowo. Grupka na 1:20 była spora, było więc za kim sie schować przy podmuchach wiatru. No właśnie: pytacie w jaki czas celowałem… Za target obrałem właśnie 80min. Plany miałem zweryfikować po 10km i zdecydować czy tempo 3:46 mnie dziś zabije, czy dam radę utrzymać, a może nawet ciut przyspieszyć. Oczywiście, na takim dystansie, biegnąc na 1:20 z góry się zakłada brak życiówki, ale o tej nie miałem nawet co mysleć. Chodziło po prostu o  wynik zgodny z obecną formą.

Pierwsza połowa biegu przebiegła dość spokojnie. Polecieliśmy na północ, do granic Lasku Bielańskiego, potem zawróciliśmy za Cytadelą i Wisłostradą wróciliśmy w stronę centrum. Pacemakerów puściłem przodem, w pewnym momencie brakowało mi do nich z dobre 60-70m, ale kontrolowałem sytuację. Już na początku 9tego km wziąłem mój żel, ażeby ten istotny ciężar mieć w żołądku, a nie na plecach. Piłem niewiele, ale piłem.

Podbieg i nawrotka po 10tym km były chyba najostrzejsze w całej imprezie. Na początku Mostu Gdańskiego dostrzegłem Kamilę i Jarka. Szybka piątka i ruszyłem na drugą stronę Wisły. Tłum kibiców był tu naprawdę spory. W połowie mostu spotkałem Piotra Lapp Press Photo, którego namówiłem na sprawdzenie swoich umiejętności fotoreporterskich z imprezie biegowej. Od razu gorąco polecam jego zdjęcia – część z nich w tym wpisie jest właście autorstwa Piotra i powiem Wam, że jest szansa na więcej biegowych fotek 🙂

Wbiegliśmy na Pragę i zaczęliśmy krążyć tu i ówdzie. Wtedy też, ja jednym zbiegu poczułem krew i postanowiłem nieco przyspieszyć. Mój split z 5tego i 10km już i tak pokazywał, że ciut nadrobiłem, ale do złamania 1:20 musiałem być nieco szybszy. Pacemakerów było dwóch i oddzielili się od siebie właśnie w połowie dystansu. Pierwszego minąłem przy ZOO, gdzie akurat dopadł nas spory wiatr. Drugiego dorwałem zbliżając się do Stadionu Narodowego. Tam poczułem się całkiem komfortowo, bo wiedziałem, że mam do mety zaledwie 4km, a nie zapowiadało się na nieoczekiwany zgon. Wbiec pod Most Świętokrzyski nie było może tak łatwo, ale na jego szczycie w nagrodę dostałem super doping oraz sympatyczne hasła na bannerach nakazujące mi w niecenzuralny sposób szybsze przebieranie nogami. 😉 Jak ktoś zgadnie lub wie i napisze to w komentarzu na FB (oczywiście w ocenzurowanej formie), to obiecuję przegrać na parkrunie.

Za mostem ulicą Tamki i Karową kierowałem stronę mety. Słychać już było dźwięk brzęczących medali oraz zapach zupy. Dorzuciłem do pieca co mi tam węgla zostało (i ciut tłuszczu), ostatnia prosta i mijając Zamek Królewski po lewej wpadłem na metę z bezpiecznym rezultatem 1:19:19.

Pozostałością po grypie był wymiotny atak kaszlu, co w sumie było najmniej przyjemną częścią całej imprezy. Najpierw natknąłem się znów na Piotra, a po chwili na Kamę i Jarka, który też pstryknął mi kilka fotek (polecam profil na Insta jaroslaw_marciuk – jest tam masa porządnych fot w pierwotnym instagramerskim stylu). Wziąłem córę na ręce i poszliśmy po medal. A tu niespodzianka – miła Pani nagrodziła również Kamilę na kibicowanie, która otrzymała swój własny złoty krążek! (zwróćcie też uwagę, że banana pod pachą trzyma jak zawodowiec…)

Poczekaliśmy chwilę na Marcina, który był raptem 2,5min za mną. Potem spotkałem też Piotra somsiada, który zrobił życiówkę, Łukasza, który tym razem okazał się być ciut szybszy ode mnie i ogólnie było fajnie. Odebrałem bagaż z depozytu, podreptaliśmy pod prysznic w obiektach Polonii i z Marcinem zabraliśmy się w podróż do Gdańska.

Jestem szczerze zadowolony z tego wyniku. Był na pewno lepszy niż się spodziewałem, ale co najważniejsze, to taktyka, którą obrałem okazała się strzałem w dziesiątkę. Oczywiście, celowanie w 1:20 12 dni po grypie było loterią, w pewnym sensie jak celowanie w 2:45 w Chicago, ale tam swoje szanse zaprzepaściłem w pierwszej połowie, a tu dałem sobie szansę na przeżycie. Pewnie, że na połówce zabawa, ale też ból są dużo krótsze, niemniej jednak bieganie negativa stoi w parze z rozsądkiem i metodą „jedzenia małą łyżeczką” (jak to ładnie Pan Adam kiedyś ujął po jednej z moich słynnych akcji w stylu „albo grubo, albo wcale, a i tak Bagins skończy w kanale”). Tym razem byłem po właściwej stronie rzeki o nazwie „biegam, bo lubię, chociaż zwykle boli” ( jakoś mi się na mądrości zebrało…)

Co dalej…? Zdradzę Wam, że decyzję o kolejnym starcie w dużej mierze uzależniałem od wyniku właśnie tutaj. Zdecydowałem się pobiec maraton tej wiosny i wybór padł na Łódź 16.04. Zostało niewiele czasu i pewnie też nie wyostrzę się maratońsko jakbym chciał, ale bezpieczną życiówkę raczej mam szansę dowieźć – oczywiście stosując się do zdroworozsądkowych zasad 🙂

Aha, i czytaliście wpis 10tego najszybszego blogera w Polsce. W końcu oficjalne wyniki Mistrzostw Polski nie kłamią… 😉

Stay tuned!

 

Tags: ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Podgrzana Nutella… czyli… relacja z Pomerania Winter Challenge 2023
Póki przyczyny są znane… czyli… relacja z 61.Biegu Westerplatte