Maraton

Bardzo wąskie okno… czyli… Relacja z Chicago Marathon 2022

Brak komentarzy

Jest środa, 3 doby po maratonie, jesteśmy w samolocie do Kalifornii. Jak samopoczucie?

Dziękuję, całkiem spoko. Wczoraj byłem na krótkim biegu regeneracyjnym. Biegało mi się chyba łatwiej niż chodziło. Ale oczywiście odbudowa organizmu i powrót do formy potrwa kilka dni.

Korci mnie żeby od razu zapytać czemu znowu tak spaprałeś robotę, ale dojdziemy do tego. Zacznijmy więc od początku. Maraton w Chicago miałeś biec już kilka lat temu?

Tak, już w 2019, ale wtedy udało mi się dostać na maraton w Nowym Jorku dzięki kwalifikacji czasowej i przeniosłem Chicago na 2020. Przez pandemię ten oczywiście się nie odbył, zaś w 2021 bardzo ciężko było dostać się do USA (trzeba było spędzić 2tyg np w Meksyku lub Dominikanie). Na szczęście wtedy organizator automatycznie przeniósł na 2022. Moja przerwa od maratonów z cyklu Majors trwała więc 3 lata.

Na Chicago również miałeś gwarantowany udział z kwalifikacji czasowej?

Tak, była spora pula dla kwalifikantów, trzeba było mieć wynik w okolicy 3godzin z hakiem, ale była też duża ilość miejsc z losowania. Razem 43tysiecy uczestników.

Ok, był więc to docelowy start w tym sezonie. Czułeś się w pełni przygotowany?

Przed startem tak sądziłem. Na pewno ostatnie wyniki na 5tkę i dyszkę dawały mi spore szanse na życiówkę również w maratonie, ale w cyklu przygotowawczym zabrakło kilku długich wybiegań, w tym jakiejś mocnej 30stki lub testowego półmaratonu. Po prostu nie miałem jak tego wcisnąć. Udało mi się zrobić fajny zestaw 3xpółmaraton w 3 dni, w solidnym tempie. Z perspektywy, wychodzi że nie byłem w 100% gotowy na czas w jaki celowałem, ale to zdecydowanie bardziej złożony temat.

Tak, tak, o to zapytam nieco później. Opowiedz więc kiedy przyleciałeś do Chicago i jak wyglądał czas przed startem.

Lot mieliśmy w piątek, przez Monachium i w Chicago byliśmy w południe czasu lokalnego, czyli o 19 czasu polskiego.  Samo dotarcie z odległego lotniska do centrum zajęło nam 2 godziny. Potem wybraliśmy się na Expo autobusem w piątkowych korkach okazało się kiepskim pomysłem i w efekcie trochę się nachodzilismy. Zależało mi jednak żeby odebrać pakiet już w piątek, a nie sobotę, głównie licząc na większy wybór ubrań u głównego partnera, czyli marki Nike.

I coś sobie kupiłeś?

Nic. Stoisko Nike, choć olbrzymie, okazało się wyjątkowo ubogie. Były to w zasadzie same koszulki, luźne legginsy, singlet i czapeczki z linii dedykowanej imprezie, w olbrzymiej ilości, ale tylko w 3 kolorach. Nie było bluz, kurtek, spodni dresowych, akcesoriów typu rękawki czy opaski kompresyjne, spodenki czy legginsy. Byłem mocno rozczarowany, a ceny zwalały z nóg. Singlet startowy kosztował prawie $90 czyli 450zł, a najzwyklejsza koszulka techniczna ponad $60. Dałem sobie spokój.

A co zawierał pakiet startowy?

Numer z chipem, koszulkę techniczną Nike, batonik i masę ulotek. Do tego przezroczysty worek, w którym trzeba było oddać rzeczy do depozytu w dniu biegu.

To koszulkę chociaż dostałeś w cenie… Dobra, co robiłeś zatem w sobotę?

Obudziłem się jakoś po 3ciej rano ze względu na jetlag i po 5tej zdecydowałem się na krótki rozruch (nie biegałem ani w w czwartek ani w piątek). Zrobiłem 5km i biegało się rewelacyjnie. Spotkaliśmy też znajomych, Ewę i Grzegorza, którzy zatrzymali się w tym samym hotelu. Byliśmy razem na śniadaniu, a potem oni pojechali po pakiet, a my wybraliśmy siedzący wariant zwiedzania Chicago czyli autobus z przewodnikiem i otwartym dachem, który w 1,5godz obwiózł nas po całym centrum. Dzięki temu mniej się nachodzilismy, co nie oznaczało że pod koniec dnia nie bylismy zmęczeni. Różnica czasu robi swoje. Na kolację trafiliśmy do włoskiej knajpy, gdzie wsunąłem michę spaghetti. Spać poszedłem jakoś po 21, co dawało 4 rano w Polsce. Wspominam o tym po raz kolejny, bo z perspektywy okazało się do istotniejsze niż mi się kiedyś wydawało.

A jak wyglądał poranek przed startem?

Pobudka o 5tej, choć w sumie nie spałem chyba od 4tej. Owsiankę z jogurtem zjadłem kawałkiem tektury udającej łyżeczkę, dopchałem się bananem. W hotelu była kawa i herbata, ja wybrałem to drugie. Wyruszyłem o 5:30, a na start miałem 2mile piechotą, co bylo mega zaletą. O 6tej byłem już na miejscu.

Strasznie wcześnie… O której miałeś start?

7:30. Ale najpierw była kontrola bezpieczeństwa, potem szybka toaleta (jeszcze bez kolejek), potem w sumie włóczyłem się z dobre 40min po ciemku wśród dziesiątek tysięcy biegaczy. Druga wizyta na siku okazała się jednak wyjątkowo trudna, bo kolejki urosły do niebotycznych rozmiarów. Amerykanie nie znają chyba takich fajnych przenośnych pisuarów, które rozwiązałyby problem dla mężczyzn, a tym samym dla kobiet. Zdecydowałem się przebrać w buty startowe (Nike AlphaFly Next%) i oddać worek do depozytu. Na sobie miałem stare. Legginsy i bluzę dresową z początku lat 90, które wyrzuciłem tuż przed startem. Liczyłem że siku zrobię już po wejściu do strefy, ale tam kolejki były równie długie. Miałem 30min i dość spore obawy czy zdążę. Udało się jednak w 20. Na porządną rozgrzewkę nie starczyło czasu, bardziej więc skakałem w miejscu i machałem rękami.

Jak temperatura i warunki? W czym biegłeś?

To ciekawy temat. W czwartek były w Chicago 22 stopnie, w piątek przyszło zaś mega ochłodzenie i temperatura spadła do ok 11. W sobotę było ciut ciepłej, ale w połączeniu z zimnym wiatrem było mocno jesiennie. Na niedzielę rano przewidywana odczuwalna temperatura to 3-4 stopnie. Wybralem więc termo na górę, na to singlet, krotkie spodenki, opaski kompresyjne na łydki, lekką chustę na głowę i lekkie rękawiczki. W ten sposób było mi ciepło, ale mogłem się łatwo pozbyć chusty i rękawiczek w miarę potrzeb. Myślę, że dobrze wybrałem, bo trochę bym się wychłodził na początku. Co nie zmienia faktu, że zdecydowana większość biegła zupełnie na krótko. Mi generalnie było w sam raz.

A jak wyglądał sam start? Jak porównasz go z Nowym Jorkiem?

Było inaczej. Czuć było rangę wydarzenia i ogólną ekscytację, ale nie było tak podniośle jak w NYC. Największe zastrzeżenie mam jednak do ustalenia fal startowych. Doprawdy nie wiem czemu byłem przypisany do grupy C, skoro, jak się po chwili okazało w grupie A i B była gigantyczna ilość biegaczy, którzy biegli na zdecywanie gorszy czas. W efekcie, ja przekroczyłem linię startu o 7:38, a po kilkuset metrach dogoniłem całe stado truchtających biegaczy.

Pomówmy o twoich planach i taktyce na ten bieg. W jaki czas celowałeś?

W 2:45. Nie była to sprawa życia i śmierci, ale czułem że taki wynik jest w moim zasięgu, bazując na ostatnich rezultatach oraz czasach kolegów z Berlina. Chciałem pobiec w miarę równo, a nawet tracąc 2-3min w końcówce, w przypadku jakiejś katastrofy, nadal zrobiłbym solidny wynik. Gdzieś z tyłu głowy tliła się myśl o dniu konia i opcji przyspieszenia na koniec. Trasa jest płaska, praktycznie jak w Berlinie. Warunki były idealne, wiał leciutki wiaterek, świeciło piękne słońce. Pogoda marzenie. Nic tylko cisnąć. To miał być „ten dzień”.

Ok, ruszyleś więc w pościg za tłumem przed tobą i zacząłeś wyprzedzać?

Tak. Na szczęście wszędzie było szeroko i nie było to bardzo uciążliwe. Ale zdenerwowało mnie i nie potrafiłem zrozumieć logiki takiej decyzji. W Berlinie czy Nowym Jorku startowałem w strefie adekwatnej do czasu, na który biegłem i nikt nie musiał nikogo wyprzedzać.

Jakie miałeś tempo na początku?

Za szybkie. Z perspektywy sporo za szybkie. Złożyło się na to kilka czynników. Po pierwsze wiedziałem, że sygnał GPS będzie wariował pomiędzy wieżowcami. Miałem mała karteczkę z miedzyczasami w milach. Z tego co czytałem wcześniej znaczniki miały być co milę oraz 5km. Okazało się że markery były również co 1km. Zdziwiłem się więc mijając pierwszy chyba w 3:45, a drugi bardzo podobnie. Na 3cim udało mi się wychwycić Magdę w tłumie.

No właśnie, jak kibice?

To było niesamowite. Tłum zaczynał się chwilę po starcie i kończył praktycznie na mecie. To była prawie nieprzerwana 42-kilometrowa kolumna kibiców, po obu stronach. W wielu miejscach było kilka rzędów, a ludzie nie mogli się dopchnać. O ile w Nowym Jorku było sporo miejsc w miarę pustych, że względu na trasę maratonu i logistykę kibicowania, to w Chicago można się było łatwo przemieszczać i łapać biegaczy kilkukrotnie. Kibice oczywiście byli głośni, krzyczeli, wręcz darli się. I to nie takie średnio motywujące „ogień z dupy!!”, tylko np: ” You lookin’ good” albo „You got this man!”. Trzymali też zabawne transparenty typu „remember, pain is temporary, results are online forever”, „no worries, if you collapse, I’ll pause your Garmin” albo „do you want me to call you an Uber?”

Niech zgadnę… Tłum i atmosfera Cię niosły?

Dokładnie. Żarło jak nigdy. Czułem lekkość i moc. Aż mnie strach lekko obleciał, bo 5km minąłem w 18:36. To tempo grubo poniżej 2:40. Postanowiłem zwolnić i podejść do tematu rozsądnie. Sukcesywnie oddawałem więc po 1-2 sek z wyrobionej nadwyżki. Niemniej jednak dyszkę minąłem z ponad minutowym zapasem. Trasa wyniosła nas z centrum. Wcześniej minąłem Magdę, ale zobaczyliśmy się w ostatniej chwili. Dalej biegliśmy na północ przez ładne willowe dzielnice i parki. Było płasko jak stół. Zero podbiegów, zero mostów. Między 10tym a 15tym km mijałem kilka grup pacemakerów na 3h, które wystartowały 7-8 min przede mną. Ja robiłem swoje i starałem się biec równo i spokojnie. Po 15tym km wciągnąłem pierwszy żel. Wróciliśmy do ścisłego centrum Chicago i tam minąłem połówkę w 1:22:08, co dawało zapas 22sek. Wg mnie robiłem wszystko jak trzeba.

Zaczęła się więc druga połowa…

Tak. Znowu opuściliśmy centrum, tym razem na zachód. Minęliśmy słynną halę United Center, w której grają Chicago Bulls. Tłum cały czas dopingował niestrudzenie. W sumie cały czas biegło się w nieustającej wrzawie. Był to mix krzyku, muzyki i wszelkiej maści narzędzi do robienia hałasu.

Minąłem 25ty km, wziąłem drugi żel. 30ty km padł mi łupem w solidne 1:57:47. Może nieco zwolniłem, ale to nadal był równy i mocny bieg. Mijały kolejne kilometry i wtedy na ok 33tym zadziało się coś, co rozpoczęło lawinę problemów…

No wreszcie dochodzimy do mięska…Dawaj konkrety!

Najpierw zupełnie niespodziewanie ktoś wsadził mi swoją nogę między moje, od tyłu. Jak się domyślacie, momentalnie straciłem równowagę i poleciałem po przodu jak długi. Ręce miałem już wyciągnięte przed siebie, żeby zamortyzować uderzenie z asfaltem, ale udało się zrobić jeszcze 2-3 ratujące kroki i odzyskać równowagę. Obejrzałem się przez ramię szukając sabotażysty, ale jakoś nikt z grupki za mną się nie poczuwał i nie przeprosił. To mnie wybiło z rytmu kompletnie. Tętno skoczyło i musiałem wrócić do poprzedniego rytmu. Niestety, tego już nie mogłem odnaleźć. Po chwili doszły do tego problemy z żołądkiem. Zaczął mnie po prostu boleć. Nie to że musiałem nagle skoczyć do tojtoja, po prostu złapał mnie jakiś skurcz i zaczęło się przewalać w brzuchu. Tempo zaczęło spadać. Po kolejnych 2km na jednym zakręcie poczułem coś, co zwiastowało niechybny koniec zabawy. Poczułem w obu nogach totalny bezwład, na kilka kroków, ale uczucie było jakby ktoś mi odłączył układ nerwowy. To organizm dawał znać na wszelkie sposoby, że Bagins się doigrał i zapasy energii się wyczerpały, a zmęczenie mięśni przekroczyło krytyczny poziom. Był to 34-35km. Można by rzec jak w zegarku. Tutaj zwykle zaczyna się walka ze ścianą. Mnie przygniótł wielki mur. Nomen-omen zapewne chiński, bo wbiegliśmy właśnie do China Town…

No nawijaj dalej, uwielbiam słuchać jak ktoś opisuje swoje cierpienie!

Miałem sporo czasu, żeby oswoić się z myślą, że to już koniec zabawy. Zostało jakieś 7km do mety. Poczułem się jak kierowca samochodu, któremu zabrakło paliwa w baku na autostradzie i sunie po cichu dalej sukcesywnie zwalniając i tylko zastanawiając się gdzie się zatrzyma. Oczywiście jest mnóstwo czasu na wypowiedzenie miliarda niecenzuralnych słów. Momentalnie inni biegacze zaczynają mnie mijać. Nagle słyszę za plecami czyiś głos: „No dawaj Gdańsk Maraton!” To gość z Poznania postanowił mnie wesprzeć i zaproponował żebyśmy pobiegli razem. On też miał dość, a w dodatku 2tyg wcześniej biegł Berlin, teraz więc chciał tylko złamać 3h.

Wciągnąłem symbolicznie ostatni żel, popiłem wodą, ale nie miałem złudzeń. Nie było już czego ratować. Pozostało mi pchanie własnego samochodu do mety po tej pieprzonej autostradzie.

W dodatku na południowym końcu trasy było nawrotka i widać było biegaczy, którzy już kierowali się do mety. Mieli do niej jakieś 3km, a ja jeszcze z 5. Te. Ten fragment ciągnął mi się nieprawdopodobnie. Nie byłem w stanie biec. Nogi zamieniły się w coś na kształt greckich kolumn z porządku doryckiego lub korynckiego. Mniej więcej tak samo elastyczne i ważyły podobnie.

 

Wtedy po prostu nie dałem rady i choć po Nowym Jorku mówiłem sobie, że nigdy więcej nie przejdę do chodu… to teraz „upadłem po raz pierwszy”. Zrobiłem zaledwie kilka kroków, było to mentalnie potworne uczucie. Wróciłem do biegu, raczej truchtu. Tempo oscylowało w przedziale 4:50-5:00. Tak doturlałem się do końca 40go km. Z kolegą z Poznania mijałem się kilkukrotnie, raz on mnie wyprzedzał, raz ja jego. Sam mijałem innych biegaczy, którzy stawali z boku, wymiotowali, siadali na krawężniku walcząc z kontuzją. W zasadzie oni walczyli z wizją nieukończenia maratonu. Mi wystarczyło truchtać dalej. Ciut przyspieszyłem. Wrzawa była niesamowita. Przed tymi kibicami nie wypadało się poddać. Ostatnie 2km zrobilem w 4:39 i 4:25. 2 ostatnie zakręty i na równi z pacemakerem na 3h, którego minąłem prawie 2 godziny wcześniej doturlałem się do mety…

Przewidywany czas na mecie przestałem liczyć już dużo wcześniej. W głowie milion myśli i jednocześnie bezkresna pustka.

 

No ale dotarłeś do mety, na twojej szyi zawisł niebylejaki medal, no i dostałeś prawdziwe piwo, z alkoholem i napisem Finisher.

No tak… W sumie uczucie ulgi mieszało się z gigantycznym rozgoryczeniem. Ale z drugiej strony znałem to uczucie i potrafiłem sobie szybko wytłumaczyć, że:

1. To nie jest koniec świata

2. W sumie kogo obchodzi czy zrobię 2:45, 2:49, 2:53 czy 3:30.

3. Zrealizowałem 2 plany minimum: pobieglem o ponad 3min lepiej niż w Berlinie i Nowym Jorku oraz w ogóle że złamałem 3h (zgodnie z zasadą, że wszystkie 6 Majorów będzie sub3).

4. Zrobiłem formalnie drugi najlepszy czas w życiu. Mówią, że trasa miała atest…

5. Była ze mną moja Magda, najlepszy kibic na świecie. I obiecuję nie ubierać już białej koszulki, tylko jakąś bardziej jaskrawą, żeby mnie można było dostrzec z daleka 😉

Minusów wymieniać nie będę. Napiszę tylko, że czułem się na 2:45. Z perspektywy, nie popełniłem tyłu błędów co 3 lata wcześniej w NYC, ale 2 fakty pozostają niezaprzeczalne:

1. Trudno jest z marszu pobiec maraton w zupełnie innej strefie czasowej. 7 godzin różnicy wywraca twój organizm do góry nogami. O innym jedzeniu, czy nawet wodzie nie wspomnę. Pokażcie mi zawodowca, który na imprezę rangi mistrzowskiej przylatuje na 1,5 doby przed startem.

2. Uzyskanie maksymalnego możliwego wyniku na maratonie to jak rzucanie kamyka w bardzo wąskie okno. Tak łatwo jest przestrzelić. Można biec zachowawczo, z umiarem i jeść małą łyżeczką. Tylko….

Tylko co?

Tylko, że wynik w okolicach 2:47-48 nie oddaje moich możliwości, a na pewno aspiracji. Miałbym spory niedosyt przy takim wyniku. W pewnym sensie sam usprawiedliwiam swoją decyzję i akceptuję konsekwencje. Czy wolałbym mieć na papierze 2:48 i życiówkę z Chicago? Niby tak…ale sam nie wiem.

Masz z tym problem?

Mam. Temat jest złożony i nie potrafię go jednoznacznie zdefiniować. To temat na osobną rozmowę. Może bardziej przy piwie niż w samolocie.

Jasne, anytime. Możemy nie tylko gadać do lustra ale też pić. Głowa do góry. 2:53 to nie jest zły rezultat, tylko zrobiłeś go we frajerskim stylu…

Dzięki. Od razu mi lepiej.

Tags: , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Jak nie wicher, to tunel… czyli… relacja z 6. Gdańsk Maraton
Małą łyżeczką… czyli… relacja z 11.DOZ Łódź Maraton 2023