Maraton

O suchym pysku… czyli… Gdańsk Maraton 5.5

Brak komentarzy

Gdańsk Maraton 5.5, który odbył się w miniony weekend (21-23.05), to przejściowa forma pomiędzy tradycyjnym biegiem ze wspólnym startem i wytyczoną trasą, a wersją wirtualną. Co to oznacza w praktyce? Jest oficjalne miejsce startu i mety, ale ich zaliczenie nie jest obligatoryjne. Można biec gdzie się chce i to nawet na raty. Jedyne co się liczy to pokazanie udokumentowanych szczegółów biegu w zegarku lub aplikacji i na tej podstawie otrzymuje się medal i pakiet finishera wraz z koszulką. Przed biegiem odebrać należało numer startowy, który upoważniał do skorzystania z punktów nawadniania, których było kilka rozsianych po całym Gdańsku. Dodatkowo byli też pacemakerzy i w sobotę i w niedzielę, z góry określoną trasą i na określony czas. W sumie więc były elementy prawdziwych zawodów biegowych, ale bez klasyfikacji, pomiaru czasu itp – po prostu okazja do długiego treningu bądź weekendowego wybiegania, samotnie lub w gronie innych biegaczy. Każdy mógł sobie wybrać.

Ja nosiłem się z zamiarem przebiegnięcia dystansu maratońskiego jakoś na wiosnę, w ramach testu i żeby mieć punkt odniesienia do udanego testu z października 2020, jak i żeby utwierdzić się w przekonaniu że jestem w stanie biegać solidnie poniżej 2:50. Cel, który sobie obrałem był ambitny, ale realny. Chciałem zaatakować sub 2:45, co daje średnie tempo 3:55.min/km. Lokalizacja – oficjalny start w Parku Reagana w Gdańsku i trasa wzdłuż morza pomiędzy Sopotem a Nowym Portem.

Oczywiście, żeby taka próba się udała, musiało zagrać wiele czynników. Nie wszystkie zagrały, ale o tym na końcu. W sumie to nie ma się nad czym rozwodzić… kto mnie śledzi na FB , IG czy Stravie, ten wie co to za start i jak mi poszło. Niemniej jednak, postanowiłem w skondensowanej formie opisać jak przebiegał bieg, krok po kroku (podane godziny są przybliżone, a i tak nie ma to żadnego znaczenia). Takie inne spojrzenie na maratońskie katusze…

Aha, do próby namówiłem niezawodnego kompana biegowego, Antoniego. Pierwotnie Antek chciał mi popejsować, jak poprzednio, od 10tego km do samego końca, ale trochę go podszedłem tekstem ” Ty nie dasz rady?” No i teraz trochę mi głupio z tego powodu. Ale o tym też ciut dalej. W każdym razie zajawkę na bieg mieliśmy jak na „plakacie” poniżej. Tak więc jeśli chcecie wiedzieć co dzieje się podczas 42km, oto krótka relacja:

7:00 – spotkanie przy starcie w Parku Reagana

7:06 -początek rozgrzewki: w sumie 2,5km w tempie 5:30. Rozstawiliśmy butelki z wodą na deptaku wzdłuż morza, nawet sprytnie robiąc to po przejechaniu ekipy sprzątającej. Naiwniacy z nas…. 🙂

7:30 – ustalenie trasy i strategii na bieg. Generalnie zasada „jeńców nie bierzemy” czyli „if he dies, he dies”. O tym, że żadne zatrzymywanie stopera nie wchodzi w grę, nie trzeba było nawet wspominać.

7:40 – gatki-szmatki przez startem, ceremonialne wiązanie butów, fotka od Agaty Masiulaniec, nastroje bojowe, ale na zupełnym luzie. Pogoda piękna, słoneczko, nawet nie za gorąco, malutki wiatr, nic tylko biec.

7:45 – start!  Z Parku Reagana kierujemy się na deptak wzdłuż morza, skręcamy w lewo i lecimy do Sopotu

7:47 – kurde…chce mi się sikać… A może mi się tylko wydaje…?

7:50 – jednak mi się chce. A gdybym tak zaproponował Antoniemu, że staniemy, skasujemy ten 1km, wysikam się i zaczniemy od nowa? Jak bardzo kretyńskie by to było?

7:51 No dobra, bardzo kretyńskie. Najwyżej będę popuszczał po trochu i samo wyschnie… (a na serio to kto kiedykolwiek próbował, ten wie, że tak się po prostu nie da)

8:04 – pierwsze 5 km wpada  przy molo i już widać, że za szybko. Miało być 3:55, może ciut szybciej, a my notujemy regularnie 3:51-52. Niby nic… z jednej stron budujemy fajną przewagę (pomaga mi opcja PacePro w moim Garminie, który podaje stratę lub zysk na wprowadzony wcześniej docelowy czas na mecie i wg ustalonej strategii biegu), z drugiej nie ma nic bardziej złudnego niż szybko wypracowany zysk na tak długim dystansie…

8:05 – nawrotka na placu przy molo i lecimy z powrotem w stronę Jelitkowa.

8:12 – mijamy Agę Baranowską na rowerze. Ciekawe czy dała cynk Adamowi, że lecimy zgodnie z zapowiedziami…?

8:15 – skręcamy w prawo na granicy Sopotu i Gdańska i przebijamy się do Ergo Areny. Lekki podbieg, tunel, nawrotka obok nieczynnego jeszcze punktu nawadniania, kolejna zakręt i… shit… schody. Szybka decyzja, kolejna nawrotka, modyfikujemy lekko trasę, wbiegamy na parking, okrążamy halę i wracamy nad morze tą samą drogą.

8:24 – Garmin pokazuje pierwsze 10km. Mój ciut szybciej, Antoniego po kilkunastu sekundach. Na moim 38:40. Spoko.

8:35 – zaczynamy 13ty km. Powoli zbliżamy się do naszych butelek. Wyciągam pierwszy żel, wysysam go powoli i cieszę się, że trochę balastu zostanie w moim żołądku, nie na plecach, a opakowanie w śmietniku.

8:37 – wypatrujemy butelek…. i SHIT nr 2! NIE MA ICH TAM!!! Mówię do Antka: „Bad news! Ktoś nam zajumał wodę!” Ryj zalepiony żelem i nie ma czym popić. Szybka decyzja: lecimy na róg Marynarki Polskiej i Żaglowej, gdzie jest kolejny punkt. Analizuję godzinę oraz czas dobiegnięcia w to miejsce i liczę, że już ktoś tam będzie. Kierujemy się na Brzeźno i Nowy Port.

8:50 – stwierdzam, że od jakiegoś czasu obciera mnie prawy Achilles – chyba od skarpetki, albo od butów… sam nie wiem. Trochę mnie kusi, żeby to sprawdzić…ale to cenne sekundy… Odpuszczam tę myśl.

8:55 – myśl jednak wraca – mówię Antoniemu w czym problem. Pyta czy chcę poprawić. Mówię, że może na punkcie.

9:00 docieramy do punktu. Z daleka widać auto i krzątające się osoby, ale musiały dopiero co przyjechać. Gdy ich mijamy rzucam hasło: ” Będziemy za 5min, postawcie nam po kubeczku wody!” Antoniemu proponuję rundkę wokół stadionu.

9:01 – (mały) shit nr 3. Stadion ogrodzony i pilnowany przez ochroniarzy. No tak… finał Ligi Europy.… Szybko skręcamy na parking, robimy rundkę i kierujemy się do punktu z piciem

9:04 – Antoni ciężko oddycha i szybko rzuca: „Nie jest dobrze…” Garmin zapikał  i pokazał 20km. 30sek zapasu nad docelowym czasem 2:44:59.

9:05 – kubeczki z wodą i izo czekają. Bierzemy wodę i upijamy po 2 łyki. Reszta się wylewa. Picie przy tempie 3:55 nie jest łatwe.

9:09 – Antoni dzielnie się trzyma, ale już wiem, że coś jest nie tak. Mijamy połowę dystansu, wpada w 1:22 z małym haczykiem. Po chwili Antoni mówi, że musi odpuścić. Shit nr 3….. Upewniam się czy na 100% i zgodnie z ustaleniami nie zwalniam i lecę dalej. Krzyczę jeszcze „dzięki” i wracam do Nowego Portu. Teraz zdany jestem tylko na siebie.

9:25 – mijają kolejne kilometry, tempo trzymam w normie, ale zaczynam się zastanawiać jak zniosę samotny bieg jeszcze przez ponad godzinę. Gdy wracam na deptak nad morzem zaczynam mijać biegaczy z numerami startowymi i pozdrawiamy się serdecznie.

9:28 – mijam molo w Brzeźnie. Zaczęli robić gofry. Jadłbym…

9:30 – obtarty Achilles… no tak. Cały czas tam jest. Raz lepiej, raz gorzej. Z bólem da się w sumie biec. W Nowym Jorku na martonie widziałem taki plakat: „Pain is just a french word for bread”. Olewam problem.

9:35 – stwierdzam, że bardzo brakuje mi wody. Jest ciepło i świeci słońce. Najbliższe picie: Ergo Arena.

9:40 – 29ty km. Coś się zaczyna dziać. Patrzę na tempo odcinka i pierwszy raz nie pokazuje 3ki z przodu. Lekkie spowolnienie.

9:44 – mijam 30km, prawie 2 godz biegu. Mój 30sek zapas od kilku km zaczyna topnieć. Powolutku… ale jednak. Nie jest dobrze.

9:50 – mijam Krzyśka Gajewskiego, czyli Jazzy Runnera. No heloł!

9:55 skręcam na Ergo Arenę i znowu ten podbieg. Tym razem daje w kość. W tunelu pizga wiatr. W ryja. Tempo 4:05. Kolejne sekundy z pizdu… Oby do wodopoju.

9:58 – biorę wodę, połowę wylewam… zostają mi 2 łyczki… Za mało!!!!

10:00 – dobra, z tego już nic dobrego nie będzie. W kilka km cała przewaga stopniała i teraz oddaję po 8-10sek na km. Staram się policzyć dokąd mnie takie tempo zaprowadzi i po chwili już wiem:  do gównianego rezultatu. Czyli Shit nr 4.

10:01 wizyta w Sopocie, nawrotka przy molo, lawiruję między tłumami. Zostaje mi 8km.

10:05 – tempo spada do poziomu 4:06-08. Gdy mijam 37-my km chyba uderza mnie mała ściana: kolejne kmy po 4:12, 4:11, 4:14, 4:17. Wysysam ostatni żel. Na sucho. Cukier zalepił mnie bez reszty….

10:10 – w sumie to mam już dość. Mógłbym się nawet zatrzymać. Tylko…. Co by to dało? Odpocząłbym sobie? Ile? 2min czy może 2 dni? eeeee, no kaman, dotoczę się z honorem bez zatrzymania.

10:15 wpadam do Parku Reagana i robię 2,5km pętlę, taka samą jak na rozgrzewce, czyli po trasie parkruna. Patrzę na zegarek i szybko liczę , że czas poniżej 2:50 jest niezagrożony, a czy to będzie 2:47 czy 2:48 nie ma żadnego znaczenia. Na koniec brakuje mi 2km więc decyduję się na dodatkową rundkę w innym kierunku. Już nawet wszystko mi jedno po jakiej nawierzchni biegnę.

10:33 – dokręcam do pełnych 42km, zawracam ostatni raz i zostaje mi 195m. Przyspieszam, ale emocji zero. Ostatnia prosta, przebiegam przez metę i po 50m Garmin oznajmił radośnie przekroczenie 42195m. Padam na kolana. 2:48:34. Tempo: równe 4:00. Thanks God it’s over… Teraz mogę się wysikać.

Tak jak pisałem wcześniej, nie ma ani szału, ani wstydu. Rok wcześniej taki czas bym brał w ciemno. Dziś zrobiłem go mimo przeciwności losu lub błędów. Co zaważyło? Brak picia i chyba ciut zbyt szybkie tempo w pierwszej połowie. To tak na szybko, ale takie wnioski nasuwają się same. Z drugiej strony… to mój 2gi najlepszy rezultat (nieoficjalny), o 6min lepszy niż ostatnia atestowana życiówka w 2019r. Patrząc na to, jak na po prostu mocny trening, a nie start życia, to do domu wracam z tarczą (i medalem ;))

Lekcja bardzo cenna, no i bez konsekwencji w aspekcie sportowym. Lepszego sprawdzianu nie mogłem sobie wymyślić. Strategia na Chicago będzie dopracowana.

P.S. Jeśli ktoś z Was nie biegł jeszcze maratonu, to uprzejmie informuję: To boli. Zawsze… 🙂

 

 

 

 

 

Tags: , , , ,

Related Articles

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Nieoficjalnie też smakuje… czyli… treningowy maraton w 2:46
Po prostu nie da rady… czyli… relacja z Pomerania Trail 43km