Trochę czasu upłynęło od imprezy, a ja nadal zalegam z relacją. Nawet mnie kusiło, żeby nic w ogóle nie napisać, ale z drugiej strony było to wydarzenie biegowe o skali zasługującej na jakieś słowo pisane.
Przede wszystkim to największa, obok Biegu Westerplatte, impreza biegowa w Trójmieście i pewnie też i na Pomorzu. Po drugie była to 10ta, jubileuszowa edycja. Po trzecie, tak jak rok temu, baza wydarzenia była ulokowana na stadionie Polsat Plus Arena Gdańsk (swoją drogą nasz piękny stadion już tyle razy zmieniał nazwę, że można się pogubić. Szkoda, że nie można było w niej zawrzeć stałego elementu, który nigdy by się nie zmieniał. Pamiętam, że pierwotnie miała to być Amber Arena). I pewnie można też mówić stadion Lechii… no ten duży, w Letnicy. Nie, nie ten na Traugutta… W każdym razie – fajne miejsce i prawdziwe święto biegaczy.
To był mój drugi półmaraton w tym roku. W marcu biegłem Półmaraton Warszawski, gdzie wracałem do dość ciężkiej grypie i zamiast ostrego ataku na życiówkę i sprawdzianu formy przed maratonem, został mi bieg w stylu „zobaczę co wyjdzie”. Wyszło 1:19:22, co było całkiem spoko.
Tym razem miał być już peak formy i atak na rekord życiowy (1:18:45 z 2020r.). Tydzień wcześniej biegłem Bieg Westerplatte, gdzie mój wynik był sporo poniżej oczekiwań (co już opisałem), ale kilka czynników dało taki, a nie inny rezultat. Liczyłem jednak, że kilka dni wystarczy, żeby być w pełni zregenerowanym, wyleczyć pozostałości przeziębienia, a warunki pogodowe mogły stać się korzystne.
Plan był prosty i rozsądny: polecieć pierwsze 10km tempem na granicy 1:18 i 1:19 i mieć zapas, aby zrobić negativa i urwać dobre pół minuty, jak nie więcej w drugiej połowie dystansu. Po pierwsze: nie chciałem ryzykować zbyt szybkiego tempa na początek, po drugie na pierwszych 8km jest sporo podbiegów oraz niekorzystny wiatr. Liczyłem też na fajną grupę, z którą można się zabrać i wspólnie pracować. W drugiej połowie miałem rzucić wszystkie siły, w tym siłę woli 🙂
Procedura przedstartowa była standardowa, przyjazd na miejsce ok 8 rano, 2 godziny przed startem, odbiór pakietu, spokojne przebranie się, banan, baton, woda, potem 2.5km rozgrzewki, toaleta, oczywiście trochę wymiany zdań z licznymi znajomymi. I tak jakoś zleciało. Ustawiłem się gdzieś w 3-4 linii na starcie i ruszyliśmy.
Tu muszę od razu zaznaczyć, jak kluczowe znaczenie ma nastawienie mentalne. I to nie pod koniec biegu, czy nawet w jego połowie, ale tzw. mindset przed startem, który determinuje cały proces wejścia w bieg.
Nie wiem czy to kwestia pewnego znużenia startami przez ostatnie 9 lat, czy też pewnej gradacji biegów, dzieląc je na ważniejsze i mniej ważne, czy po prostu olałem tę kwestię, ale nie czułem w sobie takiej woli walki i ciśnienia na wynik. Owszem, chciałem dobrze pobiec, ale powiedzieć sobie „będę walczył no matter what”, a faktycznie to zrobić to dwie różne rzeczy.
Wracając do samego biegu: streszczę go dosłownie w kilku zdaniach. Na początku grupa była dość spora, ale po ok 1km zaczeła się rozciągać. Zostało nas ok 4-5 osób, ja trzymałem się z przodu. Przebiegliśmy wiadukt na „Zielonym trójkącie” i potem całą Jana z Kolna aż do Zieleniaka. Tam liczyłem, że po nawrotce będzie nas chociaż trzech. Wysunąłem się na przód myśląc, że poprowadzę grupkę przez jakiś czas, ale po chwili odgłos kroków ustał. Nie miałem jak się obejrzeć przez ramię, ale po chwili na punkcie z wodą po samych hałasach z tyłu szybko zrozumiałem, że zaczynam się odłączać na dobre.
I tak na prawdę jak miałbym opisać to, co się od tego momentu wydarzyło, to w zasadzie przez następne 14km biegłem zupełnie sam. Tylko ja i wiatr i podbieg we Wrzeszczu. Biegłem na 11-tej pozycji. Tempo było cały czas na granicy 1:18 i 1:19, ale nie miałem ani możliwości, ani motywacji, żeby drugą połowę zacząć biec z dobre 3-4 sek szybciej.
Właśnie na podbiegu pomiędzy skrzyżowaniem ulicą Do studzienki i Jaśkową Doliną stała Magda i to był jedyny sympatyczny moment całego odcinka ulicą Grunwaldzką. Zjadłem jedyny żel, który miałem. W oddali widziałem stawkę z przodu. Do najbliższego biegacza miałem ok 250-300m. Systematycznie się do niego zbliżałem, ale gdy już zaczyło być kontaktowo, gość chyba postanowił się urwać i na Pomorskiej znowu mi odskoczył. Znów więc nie działo się nic. Na Chłopskiej dość niespodziewanie Agnieszka Machalica krzyknęła do mnie, żebym „gonił Palaschke” (Michała). Zaskoczyło mnie to, bo Michał zapowiadał atak na sub 1:16 i zebrał się z czołówką.
Po kolejnych 2km byłem na Czarnym Dworze i zacząłem odliczać dystans jaki mi został. Trzymałem tempo, ale nadzieja, że dziś zdołam zaatakować życiówkę już się dawno ulotniła. Po prostu chciałem dobiec z jakimś solidnym wynikiem.
Przewidywałem też kłopoty pod tytułem „konkurencja nie śpi”, czyli że ktoś z grupy za mną zachowa siły na koniec i postawi się urwać. Tak też się stało na 2km przed metą. Na odcinku 700, może 800m straciłem 2 pozycje. Pierwszego puściłem, bo był sporo szybszy. Drugi sie ze mna zrównał i biegliśmy razem po początku 21. km. Na zbiegu z wiaduktu wyraźnie się zerwał i nie byłem w stanie utrzymać tego tempa, choć powiem to jasno: ostatni kilometr zrobiłem w 3:30 i był on zdecydowanie najszybszy tego dnia.
Wspomniałem o Michale P – faktycznie, na 2km przed metą zobaczyłem jak niespiesznie zmierza do mety – stało się to, co spotyka zbyt ambitnych – szybki początek, ale potem kłopoty. Nawet myślałem, że będę w stanie go dogonić i wyprzedzić, bo kilka ostatnich biegów zawsze był ciut przede mną. Tym razem znowu zabrakło mi bodajże kilkunastu sekund. Wpadłem na stadion i minąłem metę w 1:19:07. Byłem 13ty Open na ponad 2700 biegaczy, pierwszy w M40.
Po chwili resztki smarków spłyneły mi z zatok do gardła i myślałem, że albo umrę od kaszlu lub odruchów wymiotnych. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświaczyłem, ale oznaczało to tylko jedno: resztki infekcji gdzieś się pałętały po organizmie.
I teraz kilka pytań i wniosków:
- Czy mogłem urwać te 8sek, żeby być sub 1:19? Oczywiście – szkoda, że mi nikt nie powiedział na 2km przed metą 🙂
- Czy mogłem pobić życiówkę? Znowu: jakbym wiedział choć w połowie dystansu, że zabraknie mi 22 sekund, to raczej bym coś tam wydusił (łatwo się mówi po fakcie…)
- Czy życiówka pobita o 2-3 sekundy jest coś warta? Ale dla mnie czy dla Was? Albo od razu odpowiem: Nie i nie.
- Czy była szansa na wynik w okolicach 1:18:10-20? Nie tego dnia, nie przy 14km samotnego biegu pod wiatr, nie po chorobie, nie przy tej temperaturze powietrza. Może nawet nie po tygodniu od Biegu Westerplatte (tu trudno powiedzieć). I jakby nie patrzeć, to wszystko jest w sumie dość logiczne… Po prostu, 2 starty na przestrzeni tygodnia jednoznacznie oceniły moją formę, a raczej dyspozycję startową. Zabrakło ponad minuty do życiówki na dyszkę i niby tylko 22sek na połówce, ale wyszło jak wyszło.
- Czy więc jestem w stanie biegać połówkę w sub 1:18? Tak, jak najbardziej, ale raczej nie w Gdańsku i patrz też poprzedni punkt.
- Czy ogólnie jestem zadowolony z wyniku? Z czasu nie, z miejsca Open… z jednej strony nie, bo miałem szansę być w Top10 (choć umówmy się, stawka w tym roku była po prostu marna, bez urazy, ale takie są fakty), z drugiej zaś strony doceniam fakt, że tych za mną było ciut więcej niż tych przede mną… Ale też umówmy się: w dużej mierze przegrałem głową, a nie ciałem.
- Czy lubię dystans półmaratonu? Lubię. I to bardzo. I powiem Wam, że pod wieloma względami wolę go niż dyszkę i maraton. A to dlatego, że na dyszce wszystko dzieje się zbyt szybko i tam nawet drobny kryzys lub błąd taktyczny powoduje straty nie do odrobienia – bieg musi być perfekcyjny od startu do mety. Na połówce za to dystans jest dość długi, aby fajnie bawić się taktyką, można na trochę odpuścić, potem zaatakować, drobne kryzysy nie przekreślają szans na dobry wynik. Dzieje się sporo, ale też nie jest to walka o przeżycie i na mecie człowiek nie jest wrakiem, jak po maratonie. Ale oczywiście… królewski dystans jest tylko jeden… 🙂
No właśnie… co dalej? Ano, #roadtoValencia czyli po etapie przygotowań pod dyszkę i połówkę kończę pierwszy etap sezonu jesiennego i wchodzę w okres typowej maratońskiej orki, albo męczenia buły (jak kto woli). Maraton w Walencji jest 03.12 więc od półmaratonu w Gdańsku są ponad 2 miesiące na wyrobienie formy na długi dystans. Nie jest to specjalnie ekscytujące, ale drogi na skróty nie na. A dla rozrywki wpadnę co jakiś czas na parkruna. W końcu tam lider jest tylko jeden 🙂
Aha, mam oficjalnie potwierdzoną kwalifikację na Boston w kwietniu. Będzie się działo! 🙂
P.S. Dziekuję AK-ska Photo za fotki. Jak zawsze 🙂