Zbieram się i zbieram od dłuższego czasu, żeby coś napisać i nigdy nie jest dobry moment, a wolnej chwili jak na lekarstwo… Pytanie jednak czy pisanie „czegoś” ma jakikolwiek sens. I od razu łapię się na tym, że kiedyś już coś podobnego powiedziałem, starając się z ten sposób sam siebie rozgrzeszyć na blogowe lenistwo. Prawda jest jednak taka, że z zasady to blog jest dla mnie (i przez to dla Was), a nie ja dla bloga. Czyli nie mam zamiaru czuć się zakładnikiem mojej strony, tylko dlatego, że kiedyś byłem bardziej „płodny w treściach”. Po prostu nie mam niczego ciekawego do przelania na papier czy raczej ekran komputera. To chyba naturalna kolejność rzeczy. Ma to oczywiście swoje podłoże na wielu płaszczyznach i wielu wymiarach, ale bierze się z biegania, a raczej jego braku. I o tym jest ten wpis.
Z jednej strony mamy niekończącą się sytuację pandemiczną, która najpierw wywróciła wszystko do góry nogami, potem wszystko skasowała, a obecnie nadal trzyma nas w niepewności i raz niby wracamy do normalności, ale nie do końca i w sumie to nie wiemy czym jest nowa normalność… Widmo czwartej fali skutecznie wstrzymuje większość dużych imprez biegowych. Od 1,5 roku odbyły się w Polsce chyba tylko 2 uliczne maratony (Warszawa i Katowice). Duże, atestowane półmaratony też można policzyć na palcach jednej ręki. Imprezy biegowe wpisują się w covidowe życie i sinusoidę obostrzeń. W efekcie mamy koncentrację biegów w typowym sezonie ogórkowym, czyli w lecie. Na przykład taki cykl Kaszuby Biegają ma się dobrze i chwała za to organizatorom. Super, że Gdański Ośrodek Sportu zdecydował się na organizację Biegu Westerplatte we wrześniu (10km, zapisany!). Ma też powrócić Półmaraton Gdańsk w październiku, ale już widzę, że ceny wpisowego są nieco z kosmosu i pewnych zasad trzeba się trzymać. Nie wiem czy wystartuję, choć pewnie koniec końców… ech…. 🙂
Najbardziej brakuje mi jednak maratonów… Z braku laku pobiegłem na przestrzeni ostatnich 9 miesięcy 2 treningowo, jeden w październiku, drugi w maju. Oba na bardzo dobrym dla mnie poziomie, ale to tylko mocny trening i nic ponadto. Na 99% nie polecimy z Magdą do Chicago na jesieni na maraton bo, choć impreza ma się odbyć, to granice USA są nadal zamknięte i nie zanosi się na ich otwarcie. Organizatorzy pozwolili jednak na bezpłatne przełożenie o kolejny rok… Znowu. Pustka maratońska więc pozostaje i nie ma specjalnie czym jej wypełnić. Maraton Warszawski jako „zapchaj-dziurę” chyba sobie daruję, ale to głównie z innych przyczyn o czym za chwilę.
Z ciekawostek, co do zamknięcia granic USA, to przeczytałem, żeby to obejść wystarczy spędzić 14 dni w jednym z krajów spoza czarnej listy (czyli trzydzieści kilka krajów, w tym cała strefa Schengen). Można więc na przykład przeczekać 2 tygodnie na… Dominikanie i stamtąd udać się do USA. Proste, tanie i szybkie, prawda? 🙂
Wracając do tematu i przechodząc do meritum: kalendarz biegowy jest bardzo niepewny i mocno okrojony. Nie da się niczego sensownie zaplanować, a w szczególności planu treningowego i periodyzacji treningu pod najważniejsze starty sezonu. Od kilku lat są to dla mnie maratony na wiosnę i na jesieni, a inne starty są jedynie dodatkiem lub sprawdzianem. Od jakiegoś czasu te inne starty stają się jednak celem same w sobie, ale w tym całym bałaganie trudno mi im nadać priorytet. Skaczę więc pomiędzy objętością i longami pod półmaraton, a z drugiej strony wpadają mi do głowy pomysły w stylu starty na bieżni na 1500m.
Koniec końców wpływa to wszystko i na motywację i na formę i na jakość i ilość treningu. Brakuje celu i choć głęboko wierzę w hasło „to droga jest celem”, to póki co jest to dla mnie ślepa uliczka lub tunel bez końca. Na ręku mam wypisane splity na czas, na który biegnę, ale okazuje się, że nie wiem co to za zawody i na jaki dystans….I źle mi z tym. Czuję się trochę w zawieszeniu, a trochę zagubiony. Można się z tego śmiać, ale tak właśnie to widzę. Problemy pierwszego świata… Marcin Lewandowski po zejściu w półfinale biegu na 1500m w Tokio z powodu kontuzji powiedział dziś, że to wielka szkoda, ale w obliczu tragedii innych ludzi, to nic takiego. A pomyśleć by można, że świat mu się zawalił… Dla mnie niesamowita postawa.
Nie zrozumcie mnie jednak źle – nadal kocham biegać i nadal to robię, ale mając tak silną potrzebę rywalizacji i samorealizacji oraz mając w głowie świadomość upływającego czasu i „bladego szczytu życiowej formy” trudno mi zmusić się do regularności.
Do tego dochodzi szereg innych, dość prozaicznych rzeczy: brak czasu oraz upały. Brzmi na prawdę banalnie, ale fakty są takie, że obecnie mam roboty więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Próbowałem biegać o 5 rano lub 22, ale daje to efekt bardzo krótkotrwały i coś lub ktoś musi na tym ucierpieć. Do tego dochodzi wysoka temperatura – co by nie mówić: w czerwcu i lipcu skwar dokuczał jak nigdy i mocne treningi na prawdę dawały w kość, a efekt albo marny, albo trudny do zweryfikowania (patrz poprzedni punkt). W czerwcu mniejszy kilometraż tłumaczyłem sobie przygotowaniem szybkościowym pod start w Mistrzostwach Polski Masters na 1500m. Trochę sam siebie oszukiwałem z tą mniejszą objętością, ale pierwszy raz na prawdę sporo mniej pobiegłem (zaledwie 243km, gdzie od 2 lat robię regularnie ponad 300). W lipcu było ciut lepiej (282km), ale i tak czuję, że jest tego mniej. Całe szczęście, że udało się zdobyć medal pod koniec czerwca, bo mogę sobie mówić, że dobrze zrobiłem 🙂
Gdzie mnie więc to prowadzi z formą i gotowością startową? Na prawdę nie wiem… Pobiegłem w ostatnią sobotę półmaraton trailowy w Kartuzach, gdzie czas miałem nieco gorszy niż rok temu i choć udało się wygrać kategorię wiekową i mniej więcej utrzymać w stawce, to samo bieganie pozostawiło nieco do życzenia. Przyczyn było kilka i sam się w to wpakowałem i nie żałuję, bo sam start był w sumie rekreacyjny. Prawdziwy sprawdzian to Bieg Św. Dominika na 5km 07.08 w Gdańsku. Wreszcie atestowana piątka i mocne ściganie. Liczę na dawkę motywacji i lekki dreszczyk emocji na starcie 🙂 Tylko tyle i aż tyle.
Potem urlop i we wrześniu kolejne podejście po długiej przerwie do atestowanej dychy – Bieg Westerplatte. Nie wiem czy będę gotowy i nadrobię stracony czas, ale złamać oficjalnie 35min bym bardzo chciał.
Jeśli więc dobrze pójdzie, to jest szansa na życiówkę na 5km, 10km i może również półmaraton. Chyba treningowego maratonu na jesieni już nie zrobię, bo nie mam ani czasu ani sił, żeby się do niego przygotować. Dlatego też np. na Maraton Warszawski się nie zdecyduję. W grudniu jestem zapisany na wiecznie przenoszony Garmin Ultra Race na 52km, ale kto to wie co będzie w grudniu. Póki co to bym tylko chciał, żeby szkoły we wrześniu były otwarte…
A może… pierwszy raz w życiu muszę pójść na jakieś roztrenowanie… ? Bardziej mentalne niż fizyczne…?
Ale poza tym to wszystko jest git. Serio. I dziękuję za każde spotkanie na biegowych ścieżkach lub linii startu. To na prawdę ma wartość. Trzymajcie się!