Z zimą w Polsce jak jest, każdy wie. Raz jest 10 stopni na plusie, a potem nagle na kilka dni przychodzi front z Uralu (albo Madrytu…) i mamy minus 20. Jednak ilość dni ze śniegiem jest tak mała, że w okresie zimowym w naszym dziwnym kraju biega się albo po suchym, albo po mokrym czy błotnistym, czasem po lodzie, a tylko od święta po prawdziwym śniegu.
Natomiast ostatnie 2 tygodnie przyniosły odmianę. I to tak wielką, że moje liczne wyprawy do lasu skierowały mnie do szukania czegoś, co poprawi przyczepność w takich zimowych warunkach. Wnerwiało mnie niemiłosiernie, że połowa mojej energii idzie na walkę z uślizgiem nóg. Na znanych mi ścieżkach TPK tempo spadło o dobre 30sek/km i miałem wrażenie, że męczę się straszliwie.
Co więc można na to poradzić? Pójść w nowy sprzęt oczywiście! 🙂 Oprócz tradycyjnej pułapki „Twoje buty trailowe mają już 1000km, musisz kupić nowe”, niewinna sugestia Adama skierowała mnie dość spontanicznie do sklep internetowego Decathlonu i tam nabyłem w drodze kupna nakładki z kolcami. Kosztowały 40zł. Jak może wiecie, moja pierwsza reakcja była wręcz euforyczna. Co za przyczepność!! Ale kolejne treningi w zmiennych warunkach poddały mój pierwotny osąd w wątpliwość. Zacząłem się więc zastanawiać czy istnieje coś takiego jak uniwersalne rozwiązanie do biegania w warunkach zimowych, szczególnie po lesie. A że wpadłem oczywiście we wspomnianą wcześniej pułapkę, w mojej stajni zawitały nowiutkie Nike Pegasus Trail 2 (i przy okazji kolejna para Pegasus 37, ale tu już nie było wyjścia 😉). Dlatego postanowiłem rozprawić się z wątpliwościami i wrzuciłem kilka par butów oraz kolce do plecaka, udałem się do pobliskiego lasu i zorganizowałem mały test.
Co więc zabrałem ze sobą? Oto lista:
Nike Pegasus 36 Trail: czyli moje trailówki, w których zrobiłem 1000km i wiernie mi służą do biegania po lesie. Lekkie, wygodne, choć tak na prawdę nie są pełnoprawnymi butami trailowymi, a raczej terenową wersją tradycyjnego Pega. Z racji swojego przebiegu, ich bieżnik jest już częściowo starty, a amortyzacja już nie ta co kiedyś.
Nike Pegasus Trail 2: czyli następca, który właśnie dołączył do mojej drużyny. Tak na prawdę bazuje na Pegasus 37 i używa pianki React, ale ma też szereg konstrukcyjnych rozwiązań, które czynią ten mode zdecydowanie bardziej terenowym niż Peg 36 Trail. Są masywniejsze, szersze, bardziej obudowane, mają zupełnie inny, bardziej agresywny i głębszy bieżnik. Są też 20 gram cięższe od poprzednika, ale dają za to tony amortyzacji.
Nike Pegasus 37: czyli „Panie, zimówki to bzdura, ja to cały rok jeżdżę na letnich!” Stwierdziłem, że dobrym punktem odniesienia będzie użycie butów typowo na twarde nawierzchnie. W dodatku jedną nogą na emeryturze, z przebiegiem 1500km i wyślizganą miejscami podeszwą niczym opony Lewisa Hamiltona. Najwyżej złamię nogę…
Nakładki z kolcami Quechua Arpenaz 100 Grip: czyli coś może robić mega różnicę, ale czy zawsze i wszędzie…? Na fotce założone na Pega 36 Trail, ale równie dobrze można by je doczepić do chodaków holenderskich lub klapek Kubota… I tak w zasadzie tylko one mają kontakt z podłożem.
No to jak je przetestujemy?
Na miejsce do testu wybrałem pętlę o długości 870 metrów. Trasa bardzo zróżnicowana, zaczyna się lekkim podbiegiem, następnie zbiegiem, ostrą nawrotką, mocnym i długim zbiegiem, częściowo z wypłukanym wodą korytem, a potem pełne hamowanie, ostry zakręt w prawo i długi podbieg, a na koniec kilka garbów i skręt do mety. Wszystko oczywiście w śniegu, dość mocno ubitym.
Do teraz mogliście obstawiać zakłady u bukmachera. A oto przebieg testu:
Próba 1: Peg 36 Trail: zapoznanie z trasą. Tempo w miarę szybkie, wyszło bodajże 4:30 – chciałem trafić mniej więcej z prędkością z jaką biegłbym za zawodach na dystansie 10-20km. Uślizg był odczuwalny, ale wszystko pod kontrolą. Poza tym nie miałem do czego tego odnieść. Czas na mecie: 3 min 55 sek.
Próba 2: Peg Trail 2: tu od razu poczułem różnicę w przyczepności i stabilności. Leciałem więc natchniony i nie patrząc ani razu za zegarek sprawnie rozprawiłem się z pętlą, starając się biec dokładnie tym samym torem. Czas na mecie: 3:31
Próba 3: Peg 37: tu może być zabawnie… uślizg mocno wyczuwalny, ale nie to, że rozjeżdżały mi się nogi. Po prostu czułem, że momentami tracę sporo energii i czasu. Na mocnym zbiegu zagrałem trochę va banque, ale nie wyrąbałem się. Straciłem za to sporo czasu za nawrotce przed długim podbiegiem. Pod górę również traciłem czas, a przed metą poczułem zmęczenie. Czas na mecie: 3:43
Próba 4: Peg 36 Trail : uznałem, że pierwszy przejazd był jednak niemiarodajny i zbyt wolny. Pobiegłem więc jeszcze raz w wysłużonych trailówkach. Pewnie i lekko, ze znanym niewielkim uślizgiem. Czas na mecie: 3:35
Próba 5: Peg 36 trail z kolcami: choć podświadomie kusiło mnie, żeby dać z siebie wszystko, to jednak starałem się, żeby test był miarodajny, a tempo porównywalne. Tu na pewno uślizgu było najmniej, żeby nie powiedzieć, że wcale go nie było. W dół mogłem polecieć pełną bombą, bez obawy o moje życie. Na podbiegu również idealna przyczepność. Zanosiło się na mega czas… tymczasem… Czas na mecie: 3:31
Wnioski na gorąco
W suchych liczbach mamy więc remis: Peg Trail 2 i Peg 36 Trail na kolcach. Subiektywnie miałem wrażenie, że na kolcach będę mieć znaczne lepszy czas. Na pewno zmęczenie w ostatniej próbie miało jakiś wpływ, ale umówmy się: ile mogłem urwać? kilka sekund? Poza tym nie chodziło o przyspieszanie, lecz zachowanie w miarę równego tempa, a różnice miały wynikać z przyczepności.
Natomiast różnica pomiędzy generacjami Pegasusa to tylko 4 sekundy. Czy to dużo czy mało? Ktoś powie, że w Formule 1 sekunda na okrążeniu to przepaść, która na mecie daje ponad minutę różnicy. Łatwo więc to odnieść do biegów ultra w zimowych warunkach, gdzie buty mogą na prawdę zrobić wynik.
Rezultat w asfaltowym Pegu 37 mogę za to uznać za zaskakująco dobry. Spodziewałem się tragedii, a stary wyjadacz wyszedł z testu z twarzą.
68 rodzajów śniegu
Na koniec jednak muszę wspomnieć o czynniku, który był tu najbardziej decydujący: warunki na trasie. Oczywiście takie same we wszystkich próbach, ale po prostu: dziś śnieg był mega przyczepny. Pamiętacie jak kilka lat temu, gdy sukcesy odnosiła Justyna Kowalczyk, do czerwoności rozgrzewała kibiców rywalizacja z Norweżkami, które (oprócz astmy) miały też armię serwismenów, którzy zajmowali się wyłącznie smarowaniem nart. Wtedy też do świadomości kibiców dotarł fakt, że śnieg nie dzieli się na świeży, mokry lub zmrożony, ale rodzajów śniegu jest od groma i ciut ciut. Dziś przyszło mi biegać po nawierzchni, która nie różnicowała sprzętu w znaczący sposób. Również gdy w niedzielę zrobiłem 25km, z czego połowę w kolcach, a drugą bez – nie odczułem znaczącej różnicy. Śnieg był świeży, głęboki, a ten ubity był przyczepny. Natomiast w zeszłym tygodniu, przed ostatnimi intensywnymi opadami śniegu nie było dużo, ale był zmrożony, a miejscami było po prostu masa lodu. Droga Węglowa i Dolina Radości to było istne lodowisko i teraz jestem pewien, że w takich warunkach jedynie kolce dawały przyczepność. W jakichkolwiek butach bez nakładek ślizgałbym się co nie miara.
Jaki z tego morał? Nakładki są bardzo fajne, ale:
- dają przewagę tylko na mało przyczepnym śniegu oraz lodzie
- na dłuższą metę odczuwa się pewien dyskomfort – wynika to z ich niefortunnej konstrukcji i rozmieszczenia tylnych kolców nie na pięcie, ale po środku stopy. Po kilkunastu kilometrach czuć to w podbiciu. Oczywiście, to najtańsze kolce dostępne na rynku i zakładam, że profesjonalne modele, szczególnie do biegania, a nie trekkingu mogą dawać olbrzymi handicap. Pytanie komu to potrzebne i jak często to wykorzysta…
Ja wiem teraz, że do całej sprawy trzeba podejść z rozwagą i samemu spróbować. Jeśli komuś zależy na wynikach i szybkim bieganiu na zawodach w warunkach typowo zimowych, to rozwiązanie jak najbardziej warte rozważenia (jeśli jest dozwolone). Ale dla okazjonalnego biegania po lesie w zaspach śniegu – bardziej jako „nice to have„. Z drugiej strony…. za 4 dychy…żal nie spróbować… 🙂