Podsumowania

Sezon jakby ogórkowy… czyli… podsumowanie kwietnia

1 Komentarz

Uparłem się na pisanie podsumowań miesięcznych, ale gdy taką decyzję podejmowałem, nie miałem bladego pojęcia, że składać się będą one zasadniczo z klepania treningowych kilometrów. Tak było w marcu, tak było też w kwietniu. Liczyłem, że wiosna będzie zapełniona super ciekawymi wydarzeniami, imprezami biegowymi – kwiecień miałem rozpoczynać w euforii po życiówce na Mistrzostwach Świata w Półmaratonie w Gdyni, a potem kolejnej na 6. Gdańsk Maratonie. A tu…pustka i w dodatku samotność biegacza w czasach pandemii… Niemniej jednak, było kilka fajnych wydarzeń, na które postanowiłem zwrócić Waszą uwagę. Najpierw jednak liczby:

Kilometraż: 326km

Ilość dni treningowych: 23

Średni dystans treningu: 14,17km

Analiza liczb

326km oznacza czwarty kolejny miesiąc z zakładanym minimalnym przebiegiem 300km. Średnia długość treningu jest też  dłuższa o ponad 1km od średniej z 2019. Tak więc kilometrażowo idę w dobrym kierunku. Zachowuję przy tym fajną świeżość i brak zmęczenia treningowego. Tygodniowo biegam po 75-80km, zwykle w 5 treningach. Jest cotygodniowy long-run, choć, z racji organiczeń czasowych przeważają biegi po 13-15km na pograniczu 1. i 2. zakresu. Czasem trafi się coś szybszego, ale nie zajeżdżam się na treningach.

Trening w warunkach pandemii

Co mam napisać…? Nie jest łatwo. Kwiecień to najpierw wielki znak zapytania czy w ogóle można biegać. Historie o 5tys mandatu dla biegaczy, straszenie w TV itp nie ułatwiały zadania. Dodatkowo potem pojawił się dwutygodniowy zakazu wstępu do lasu. Poczułem się jakby mi ktoś rękę uciął, no bo gdzie w czasie izolacji można bezpieczniej biegać niż po tylko mi znanych pustych ścieżkach Trójmiejskiego Parku Krajobrazowego…? Jakoś to jednak przetrwałem… uczciwie powiem – w lesie byłem podczas zakazu tylko raz – na ok 5minut (co widać na Stravie czy Endo) i żywej duszy nie spotkałem. Zakaz tak samo debilny jak ograniczenie do 6 piłkarzy na boisku…

Za to, zgodnie ze starą zasadą, że „jak narzekasz na swoje życie, to wstaw sobie kozę do mieszkania na 2 tygodnie, potem się jej pozbądź, a Twoje życie znów wyda Ci się fantastyczne”, powrót do lasu był jakże cudowny i kojący. Końcówka kwietnia to nawet treningi w parach, a możliwość spotkania przyjaciół to prezent na urodziny. Do tego piękna pogoda i wiosna w lesie. Endorfiny nadal się więc produkują i jakoś to leci. Nawet bieganie w chuście na twarzy jakoś znoszę, a w lesie zakrywam twarz kiedy mijam innych ludzi.

Dodatkowo musiałem też zmienić mój grafik treningów. Biegam tylko wczesnym rankiem, ok. 6:30. W czasie dnia nie mam obecnie zupełnie na to czasu, a późnym wieczorem zwyczajnie mi szkoda innych przyjemności (był i nowy Dom z Papieru i kolejny sezon Ozark... O ile to pierwsze było pewnym rozczarowaniem, to Ozarka polecam gorąco, bo to świetny scenariusz i gra aktorska)

Segmenty i korony

To nowość w moim życiu biegacza. Jak pisałem tutaj to odkrycie tego miesiąca, które pozwoliło mi urozmaicić, żeby nie powiedzieć nadać sens większości z moich treningów. Sens, ale też lekki dreszczyk emocji. Efekt uboczny? Bardzo mocne interwały. Dużo siły biegowej i prędkości. W samym tylko kwietniu zdobyłem 26 rekordów (czyli koron) z 35, które posiadam w dorobku. Było wśród nich kilka wyjątkowo cennych jak np. pętla wokół dużego zbiornika Świętokrzyska, gdzie wynik był na prawdę wyśrubowany przez pewnego Anglika, który w przerwie na lunch robi półmaraton w 75minut… (różnica taka, że jego dotychczasowy rekord nad zbiornikiem to gościnny występ na parkrunie, gdzie pętla była jedynie częścią całego biegu…. Czas parkruna 15:41 mówi sam za siebie…). Tak czy siak, daje to pewnego rodzaju satysfakcję.

Gilgotki na życiówkę

W ostatni weekend kwietnia postanowiłem zrobić coś dłuższego i mocnego. Pierwotnym założeniem była kradzież rekordu na segmencie Antoniemu (porannybiegacz.pl), a nie był to byle jaki segment, bo 14,4km nad morzem w tempie 3:46 i w dodatku mający prawie 3 lata. Tak wyłożone na tacy wyzwanie podjąłem z dozą ekscytacji i towarzystwie Marcina Zygmunta zmierzyliśmy się nie tyle z segmentem, to z wiatrem w twarz. Sam segment był jednak planem A. Był jeszcze mglisty plan B, który zakładał pociągnięcie biegu jeszcze przez kolejne 6,5km tym samym tempem, co zaowocowałoby życiówką na dystansie półmaratońskim. Zawaliła głowa. I wymówki: wiatr, brak wody na trasie powrotnej z Sopotu do Brzeźna, zakwaszenie mięśni po interwałach w tempie poniżej 3:00 itp itd. Poddałem się po zdobyciu korony na segmencie, a dalsze umieranie zamieniłem na kolejne 6km pogadanek z Marcinem o życiu. To był jednak bardzo skuteczny bodziec, który szybko pchnął mnie ku realizacji planu „życiówka na pandemicznym półmaratonie”. Potrzebowałem tylko:

  • odpowiedniego taperingu (czyli uspokojenia treningu w tygodniu przed startem i nabrania „świeżości w kroku” jak to mawiał klasyk….)
  • wybranie dnia, pory i trasy
  • odpowiedniego stroju do ewentualnych fotek, zgodnie z zasadą: 2 kolory i 1 akcent (pozdrawiam Adama :))
  • i co najważniejsze…. szybkiego i godnego zaufania pacemakera…

Ale o tym… w kolejnym wpisie… 🙂

 

Tags: , , ,

Related Articles

1 Komentarz. Zostaw komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
W marcu jak w garncu… czyli… podsumowanie miesiąca
Jazda na oparach… czyli… podsumowanie maja