“O kurła, dwiesta! To starczy Ci na całego jednego Najacza!” zażartował Antoni zobaczywszy moje zdjęcie z ceremonii dekoracji III Cartusia Połmaratonu. Faktycznie, za 200 złotych wybór butów biegowych jest dość ograniczony, ale za to zabrałem rodzinę na dorsza w naszej ulubionej knajpie we Władysławowie: „Klipper”. No ale zanim mogłem zaszaleć za wygraną w kategorii M40-49, musiałem ją sobie wybiegać. A było to tak:
Na półmaraton w Kartuzach zapisałem się na przełomie czerwca i lipca, zaraz po moim jedynym po tej pory biegu podczas pandemii, czyli Kaszubskiej 5’ z cyklu Kaszuby Biegają. To był fajny powrót do ścigania i atmosfery prowincjonalnej imprezy (w dobrym tego słowa znaczeniu), ale będąc tak wygłodniałym po kilku miesiącach bez startów, potrzebowałem czegoś na serio. I właśnie wtedy pojawiła się informacja o organizacji połówki w domniemanej stolicy Kaszub (domniemanej, gdyż mieszkańcy Kościerzyny twierdzą zgoła inaczej… :))
Impreza na 250 osób, zgodnie z limitem, ale w zasadzie półmaraton to bieg główny, a oprócz tego odbyły się też bieg na 5km, marsz Nordic Walking oraz Rajd Rowerowy. Jednym słowem, zrobiła sie całkiem spora impreza i prawdę mówiąc, będąc na miejscu nie odczułem, że biorę udział w czymś zupełnie innym i mniejszym, niż by mi się wcześniej wydawało. Był więc tradycyjny odbiór pakietów startowych w biurze zawodów (w maseczce), wydawanie niebieskich koszulek-singletów (zostały już tylko męskie L i XL, jak ktoś ma ochotę, to chętnie oddam). W okolicy miasteczka biegowego całkiem gwarno i wesoło, grała muzyczka typowa dla tego typu miejscowości, piękna letnia pogoda i temperatura ok 22 stopni, a więc nie tak źle. Co ciekawe, ze względu na pandemię pierwotny start z rynku w Kartuzach został przesunięty o ok 1500 metrów i miał miejsce w pobliskim lesie.
Właśnie: trasa. Ten półmaraton był w 100% crossowy i wiódł przepięknymi drogami kaszubskich lasów. Znowu miałem dylemat co do obuwia, gdyż po ostatnim występie z typowo asfaltowych Nike Zoom Fly 3 biegając po piachu, trawie i kamieniach, tym razem chciałem lepiej dostosować obuwie. Padło ponownie na „Zumflaje” mając nadzieję, że twardszą nawierzchnię, choć wiedziałem, że po ulicy biegać nie będziemy.
Przed samym startem tradycyjne 1,5km truchtu i kilka przebieżek. Przywitałem się z kilkoma znajomymi, a po chwili ustawiłem się w pierwszej linii i wielkiego ścisku nie było. Założyłem maseczkę, którą zdjąłem dopiero po starcie. Fajny dreszczyk emocji przy odliczaniu startera przypomniał mi co lubię w biegach. Nie miałem natomiast jakiś konkretnych planów czy oczekiwań względem tempa czy końcowego rezultatu. Powiedziałem sobie, że fajnie będzie być w pierwszej dziesiątce, a czas mocno zależeć będzie od profilu trasy, nawierzchni, temperatury, a nawet ilości punktów z wodą.
Ruszyliśmy… Bardzo szybko uformowała się grupa 10-11 zawodników. „Ech… Same młodziaki” powiedziałem do siebie. Przez pierwsze 500-600 metrów biegliśmy w bardzo zwartej formacji, ale gdy trasa skręciła i zaczęła być bardziej przełajowa, grupka zaczęła się nieco dzielić. Wiedziałem też, że jest nieco zbyt szybko jak dla mnie. Pierwszy kilometr padł w 3:39. W crossie…. Z jednej strony nie chciałem zostawać sam, ale z drugiej wiedziałem, że takie tempo to raczej samobójstwo. Drugi kilometr był ciut wolniejszy 3:49, ale tu już zostałem sam z jeszcze jednym zawodnikiem i grupka liderów zaczęła powoli odjeżdżać. Potem był odcinek w dół i kolejne 2 kilometry nadal były bardzo szybkie: 3:42 i 3:38. Niepotrzebnie. To takie przepychanki jeden na jeden, żeby wybadać kto jest większym kozakiem, a gdy zawodnik rzucił tekstem, że „fajnie by było chociaż pobiec poniżej 1:20”, wiedziałem tylko, że to albo przechwałki, albo zanosiło się na dłuższe wspólne bieganie, mnóstwo potu i kwasu mlekowego….
Po 5km kolega zaczął jednak odpadać i po chwili zostałem już zupełnie sam. Moje tempo też spadło i kolejne odcinki poleciałem po 3:53, 3:53 i 3:50. Było co prawdę kilka mocnych podbiegów, ale wiedziałem już, że tempem na sub80min to tej imprezy nie przelecę. Dodatkowo, fakt, iż zostałem sam nie pomagał w motywacji do ciśnięcia na maxa. Nie wspominając o tym, że doskonale zdawałem sobie sprawę, że wszyscy przede mną są w młodszych kategoriach wiekowych, a w generalce premiowane są miejsca 1-6. Bycie 7my czy 9ty, nie miało w tym wypadku żadnego znaczenia. Z resztą, nie było kogo gonić… Pozostawało więc dowiezienie 1szego miejsca w M40 oraz trzymanie pozycji. Choć tej to akurat nie byłem pewien… (szacowałem 9-10te miejsce)
Pod koniec pierwszej dyszki poczułem lekkie zmęczenie. Dodatkowo, znienacka ktoś pojawił się za moimi plecami i kątem oka myślałem, że to kolega nagle złapał wiatr w żagle. Dopiero gdy zrównaliśmy się, okazało się, że to ktoś inny. Bardzo uprzejmie zaproponował, że poprowadzi i tak biegliśmy przez następny kilometr. Niestety, na 11tym km poczułem niemiłe kłucie kolki i przeczuwałem kłopoty. Poleciłem koledze, żeby na mnie nie czekał i zaczął się powoli oddalać. Kolka na szczęście minęła po 2minutach, choć moje tempo zaczęło oscylować w granicach 4:00. Oczywiście, wielki wpływ miał tu profil trasy, ale czułem, że szybciej biec raczej nie chcę i nie muszę, a takie tempo jest dla mnie po prostu komfortowe. Wciągnąłem żel pozbywając się opakowania na punkcie z wodą i liczyłem na lekki przypływ energii na dalszą część biegu.
Przez następne kilometry nie działo się jednak specjalnie nic… Co chwila zastanawiałem się czy na zakrętach opłaca się przeskakiwać na wewnętrzną stronę drogi, pokonując garb, zwykle porośnięty trawą, czy też lepiej jest pozostać na swoim torze i nawet ciut nadłożyć drogi, ale nie musieć wybijać się z rytmu. Tym bardziej, że trasa wiła się jak wąż, raz w prawo, raz w lewo. Do jednoznacznej konkluzji nie doszedłem… 🙂 Takie dywagacje biegacza dla zabicia czasu…
Trasa ułożyła się w oddzielne 2 pętle oraz łącznik. Nawigowanie wymagało więc ciut uwagi, na szczęście trasa była dobrze oznaczona, a wolontariusze pomagali. Dodatkowo, punkty w wodą były częste, choć picie nie było aż tak niezbędne, gdyż las dawał miły cień i warunki ogólnie były całkiem znośne. Pewnie, że temperatura o 6-8 stopni niższa byłaby lepsza, ale w końcu jest lato, więc nie było co narzekać.
Zacząłem mijać wolniejszych zawodników biegnących łącznikiem z naprzeciwka, a potem wyprzedzać tych, którzy biegli nadal poprzednią pętlę. Raz na jakiś czas oglądałem się za siebie, ale trudno było cokolwiek dotrzec i nie wiedziałem, czy ktoś mnie goni czy nie. Na ok 15tym km jeden z kibiców poinformował mnie, że jestem 9ty, co w zupełności mnie zadowalało. Przez ostatnie kilometry moje tempo wahało się pomiędzy 3:46, a 4:10, ale zwykle było to ok 4:00, więc trzymałem pewien poziom. Tuż przez znacznikiem 20km pozostawiłem wolniejszych zawodników i został mi ostatni samotny odcinek do mety. Po chwili usłyszałem jednak, że ktoś mnie goni. „O ho!” pomyślałem „jednak ktoś się pozbierał”. Usłyszałem też jak ten zawodnik wymienia zdania z kibicem i przeszło mi przez myśl, że nie musi to wcale być biegacz na 10tej pozycji, lecz ktoś kto na 14tym km postanowił zakończyć zawody. Całkiem niezłym tempem swoją drogą. Nie będąc jednak pewnym, postanowiłem przyspieszyć. Ostatni niepełny chyba kilometr przeleciałem w średnim tempie 3:29, co było najlepszym dowodem na to, jak woziłem się przez większość biegu. Wpadłem na metę z bezpiecznym zapasem, a zawodnik za mną faktycznie nie ścigał się, tylko chyba postanowił zejść z trasy w dość nietypowy sposób. Czas: 1:20:57, ale dystans półmaratoński raczej niepełny. Garmin pokazał 20.770, oraz średnie tempo 3:54, ale nie miało to żadnego znaczenia. Zawodnik za mną (kolega z początku biegu) był 2 minuty za mną, a najbliższy rywal z M40 – całe 5min. Gratulacje dla czołówki: chłopaki pobiegli niesamowicie mocno. Zwycięzca w 1:12, i aż 4 zawodników w granicach 1:15-16.
Na mecie dostałem medal i izotonik. Chwilę pogadałem z zawodnikiem, który wbiegł 40 sek przede mną. Potem potruchtałem do biura zawodów oraz po samochód, którym podjechałem na start żeby pokibicować Arturowi i Maćkowi. Obaj wykręcili nowe nieoficjalne życiówki i zeszli poniżej 2h. Brawo! Kilka wspónych fotek i wróciłem autem do biura zawodów, gdzie pojawiły się wyniki i potwierdzenie mojej lokaty. Pozostało więc czekać na dekorację. Zjadłem więc zupkę pomidorową (rezygnując jednocześnie z „dżemu ze świni”, czyli po prostu smalcu w ilościach iście hurtowych) i zajmując czas rozmową, czekałem aż będę mógł pojawić się na kartuskim rynku. Na samej dekoracji tłumów nie było, ale nie wypadło źle i było całkiem sympatycznie. Odebrałem spory puchar od burmistrza Kartuz oraz żywą gotówkę, co wcześnie nigdy mi się nie przytrafiło. Można więc śmiało powiedzieć, że zarobiłem moje pierwsze prawdziwe pieniądze na bieganiu 🙂
I w zasadzie tyle. Bardzo miły dzień i rewelacyjne uczucie móc pościgać się z innymi. Mogło być szybciej, ale i tak nic by to nie dało. Mam pewność swoich możliwości i wiem, że trzymam poziom. 2 wakacyjne starty i 2 pewne zwycięstwa w M40 oraz wysokie lokaty w generalce. Dziś, w niedzielę wystartowałem w trailowym biegu TPK Gdańska Piątka w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym na 5km i tam zająłem 3cie miejsce Open. Ale o tym następnym razem…
2 komentarze. Zostaw komentarz
Z taką formą wróżę coraz to więcej $$ z biegania. A co do tempa pierwszego kilometra – w kontrolowanych warunkach, na płaskiej trasie i z dobrym pejsem (hehe) myślę że mógłbyś atakować 🙂
[…] ogólnie norma wyrobiona. Starty w zawodach były 2: III III Cartusia Półmaraton oraz TPK Gdańska 5tka Oba starty udane i po raz kolejny potwierdziły moją silną potrzebę […]