Biegi

Czapa w gaciach…czyli… Relacja z mojego 100. parkruna

2 Komentarze

I co? Pewnie myślicie, że od razu Wam wyjaśnię o co chodzi z tą czapą? Nieeee tak łatwo. Dotrwajcie do końca tej krótkiej opowiastki, to się dowiecie.

Otóż w ostatnią sobotę zaliczyłem mój setny start w parkrunie. Jak wspomniałem na fanpage’u, zajęło mi to ciut ponad 5 lat, czyli tyle, ile w zasadzie biegam. Na pierwszego parkruna, w Parku Reagana w Gdańsku (wtedy jedynej gdańskiej lokalizacji) poszedłem 6 grudnia 2014 i wykręciłem czas 23:39. Po miesiącu od mojego pierwszego treningu biegowego ever. Od tamtej pory sporo się zmieniło, lecz moje zauroczenie ideą cotygodniowego, darmowego biegu z pomiarem czasu i pełną klasyfikacją, pamiętam jak by to było wczoraj. O samym fenomenie parkruna napiszę kiedy indziej, a teraz skupię się na moim setnym starcie.

Na mój jubileusz czekałem już od jakiegoś czasu, chyba przy liczbie 80 zacząłem już coś sobie odliczać. Minął jednak prawie rok i ponieważ w parkrunach startuję trochę falami, to trudno przewidzieć kiedy mi to miało wypaść. Miałem ok półtoramiesięczną przerwę w startach na jesieni i na trasy lokalizacji Południe powróciłem tuż przed świętami, w zasadzie za sprawą moich przyjaciół z JaguarFit, którym sam poleciłem taką formę szybkiego treningu i sprawdzianu możliwości biegowych. Od tego momentu jakoś znowu wpadłem w wir parkrunowy i razem z edycją świąteczna oraz 2 startami w Nowy Rok szybciutko zbliżyłem się do magicznej liczby sto. Na początku stycznia mogłem więc oszacować kiedy dokładnie wypadnie ten moment. I wypadł 18.01.2020.

W 9 przypadkach na 10 na parkrunie się ścigam na śmierć i życie. Bo tak już mam. Czasem ciut odpuszczę, ze względu na warunki lub formę dnia, ale rzadko zakładam od razu, że dziś będę biegł rekreacyjnie. Tydzień wcześniej pobiegłem z Kamilą w wózku i byłem drugi, z czasem takim sobie, ale jak na wiatr i błoto, było i tak spoko. Tym jednak razem biegłem już bez wózka. W dodatku wypocząłem przed, bo w czwartek byłem cały dzień służbowo w stolicy, a w piątek wrzuciłem bardzo spokojne 7km i dodałem 28km na rowerze. Poszedłem rozsądnie wcześnie spać i w sobotę rano byłem gotowy do walki. W dodatku pogoda była super, czyli przede wszystkim nie wiało i było sucho. Wreszcie, na nogach moje najnowsze startówki Nike Zoom Fly 3, w których przebiegłem raptem 2km i ich sławna moc miała zostać dopiero sprawdzona w warunkach bojowych.

Swój start zapowiedział gościnnie Tomek Bagrowski, więc kwestie wygranej miałem już wyjaśnioną. Ale nie o wygraną mi chodziło, lecz o życiówkę, a obecność szybkiego rywala działa jak woda na młyn.

Nad zbiornikiem Świętokrzyska byłem 8:50 i zrobiłem kilometr rozgrzewki z kilkoma przebieżkami. Na starcie znajomi powitali mnie okrzykami „no pokaż te twoje nowe buty” (tak to jest jak się coś zapowie na FB), a Tomek starał się wybadać moje plany co do czasu na mecie. Powiedziałem, że chętnie poniżej 17:20, co by mi dało życiówkę na tej trasie. Dla porównania, w Parku Reagana nabiegałem w październiku 16:53, ale to był dzień konia i tamtejsza trasa zawsze daje ok 10-15sek lepszy rezultat. Wiedziałem więc, że czas w okolicy 17:10 był realny, choć prawdę mówiąc moja forma w grudniu nieco opadła i dopiero po świętach udało mi się wkręcić na właściwe obroty treningowe i szybkościowe.

Tomek przystał na propozycje „17:20 lub coś ciut poniżej” i przyznał, że w tym tygodniu zrobił już pierdyliard kilometrów, więc biegnie na zmęczonych nogach. Tyle, że u Tomka zmęczone nogi dały by wystarczająca moc, żeby ruszyć parowóz z czterdziestoma wagonami. Dostałem też oficjalnie przedstawiony przed koordynatora Tobiasza jako gość dołączający do klubu parkrun 100 (to bardzo miłe!), po czym tradycyjne 5,4,3,2,1, start!

Wyrwałem do przodu i po ok 200metrach zostało nas trzech. Tomek, debiutant Bartek Banach i ja. Tomek objął leciutkie prowadzenie, ale w zasadzie biegliśmy w grupce. Ja od razu zacząłem badać jak zachowują się nowe buty. Dbając o technikę biegu ze śródstopia (na którą kładę mocny nacisk ostatnimi miesiącami) czuję jak „Zumflaje” we wspaniały sposób kumulują energię krótkiego kontaktu z podłożem i po przeniesieniu na palce, wystrzeliwują mnie z podwójną mocą. Nie wiem czy to zasługa płytki z włókna węglowego, specjalnej pianki czy całości konstrukcji, ale czuję, że biegnie mi się niezwykle lekko. Co ważne, bardzo nietypowe uczucie po pierwszym założeniu buta i pierwszych krokach, mija i biegnie się podobnie do moich innych butów.

Pierwszy raz zerkam na zegarek po ok 400metrach. Pokazuje tempo aktualnego kilometra poniżej 3:30 i widzę jak ta wartość spada. Pierwszy kilometr kończyny w 3:21 i wtedy przychodzą mi do głowy dwie myśli: „wow, jest mega szybko” i „nie lecę absolutnie na maxa”. Niemniej jednak już tyle razy zbyt szybki start przypłaciłem utratą sił po koniec, więc biegłem dalej czekając na rozwój wypadków. Zrobiliśmy pełne kółko wokół zbiornika, tempo minimalnie siadło, ale cały czas było bardzo szybko. Pod koniec drugiego km Bartek zaczął trochę odstawać, a ja czaiłem się za Tomkiem. Zastanawiałem się kiedy przyspieszy, choć przewidywałem dopiero w drugiej fazie biegu. Kilometr nr 2 padł moim łupem w niecałe 3:23 i był to bardzo istotny krok ku życiówce.

Szybka kalkulacja dała mi obraz ile zrobiłem już zapasu względem poprzedniego najszybszego biegu z końca grudnia. Przed nami kluczowy odcinek, czyli lekki i mozolny podbieg po łączniku między zbiornikami zakończony ostrym wzniesieniem i wbieg na nierówną gruntową ścieżkę wokół górnego jeziorka. Na początku łącznika Tomek jakby ciut zwolnił, co wykorzystałem i postanowiłem zmienić go w roli prowadzącego. Co ciekawe, wbieg na górnym zbiornik pozwolił mi powiększyć przewagę. Buty cudownie niosły do przodu, a ja czułem, że choć oddycham ciężko, to nie na tyle, aby nagle zwolnić. Koniec 3ciego to sprawdzanie ile się straciło na całym łączniku i podbiegu. Myślę sobie: „będzie poniżej 3:30, będzie git”. Wyszło niecałe 3:28 i znowu małe „wow” w mojej głowie.

Tomek zaczął wyraźnie odstawać, co zadziałało dwojako. Po pierwsze bardzo nieswojo poczułem się z myślą, że mógłbym z nim wygrać. Po drugie, oznaczało to podświadome leciutkie zwalnianie. Starałem się trzymać tempo i technikę skacząc między kałużami i zatoczyłem koło wokół górnego zbiornika i pędem puściłem się w dół na łączniku. 4ty km to czas poniżej 3:26 i byłem pewien 2 rzeczy: życiówki oraz tego, że to, co mam na nogach daje mi dodatkowe możliwości.  Następna myśl, to taka, że Tomek jest jednak dość blisko mnie, a do mety jeszcze kawałek…

Mimowolnie przyspieszam. Mijam biegaczy biegnących w górę łącznika i skinieniem głowy dziękuję im za liczne pozdrowienia. Skręcam w prawo nad nad dużym zbiornikiem i słyszę, że Tomek się zbliża. Moje tempo odcinka to ok 3:23-24 więc Tomek musiał lecieć z dobre 3:10-15. Dopadł mnie na ok 700m przed metą i bez walki oddałem mu prowadzenie. Krzyknąłem mu: „brawo! Leć sam!”. Nie mam w zwyczaju odpuszczać, ale żeby nie odpuścić to tutaj trzeba było w cudowny sposób przyspieszyć. Doświadczenie mówiło mi jednak: „nie zrobisz tego koleżako… Biegniesz max, ciutkę jeszcze przyspieszysz przed metą, ale Twój rywal leci za szybko, więc pogódź się z tym”.

Mimo wszystko moje tempo sukcesywnie rośnie, jest płasko i równo. Tomek jest kilka kroków przede mną, ale widać w jego kroku pewność zwycięzcy (jakkolwiek to brzmi…) Zerkam jeszcze raz na zegarek i szybko przestawiam go na ekran z czasem całości biegu, żeby zobaczyć ile mam zapasu. Mam nieco mniej niż 400metrów i nieco ponad minutę. Trzymam tempo, gonię Tomka, wchodzę w tryb oddechu „zaraz zejdę albo się chociaż zesram” i rozpędzam się na ostatniej prostej. Tomek cały czas z pewną przewagą, a ja zerkam dwukrotnie na zegarek, bo zaczyna do mnie realnie dochodzić myśl, ze stawką tego biegu to nie życiówka, lecz złamanie 17minut! Na ok 20metrów przed metą rozumiem, że się uda, przecinam zieloną linię i w biegu zatrzymuję stoper na 16:55. Tomek jest 4sek przede mną. Przybijam mu szybką piątkę i wysapuję sam do siebie „gdzie jest mój słup??” Chodziło o latarnię tuż za metą, przy której lubię sobie kucnąć i oprzeć na niej głowę, starając się uspokoić oddech. Taki mój mały rytuał. Tobiasz mówi, że ładuje się energią z sieci elektrycznej 🙂

I tak to się skończyło. Punkt nr 5 mojego planu na 2020 wykonałem w 12 godzin po jego publikacji. (Tu przeczytasz jakie mam biegowe plany na rok 2020). Szybko poszło. Dlaczego się udało? Pobiegłem 26sekund szybciej niż 4 tygodnie wcześniej. Ile w tym było powrotu do pełni absolutnego szczytu formy lub jego poprawy? Ile w tym było za sprawą idealnych warunków? Jaką w tym wszystkim zasługa nowych butów? Pewnie wszystkiego po trochu, ale domyśla proporcja i pewne zaklinanie rzeczywistości mówiło mi, że to jednak buty. Adam Baranowski dzień wcześniej mi napisał, że jak pobiegnę 16:45, to od razu leci do sklepu. Taki rezultat byłby kosmiczny, choć…. W życiu bym nie liczył na atak na sub17, a dziś wiem, że 16:45 to tylko kwestia czasu. A w Parku Reagana mógłbym dziś tyle pobiec i to całkiem realnie.

I tyle. Dostałem piękny dyplom od Tobiasza, a Tomek Kaszkur zrobił mi kilka fotek. Tomek Bagrowski poleciał kręcić kolejne kilka z prędkością wahadłowca na orbicie, a ja potruchtałem do domu.

Aaaahaaa miało być o gaciach!! No więc po prostu tuż przed startem schowałem czapkę z prawej strony legginsów. Ale była to inna czapka niż zwykle, chyba z bardziej śliskiego materiału. Po 200 metrach biegu poczułem, że czapka zaczyna niebezpiecznie wędrować w dół nogawki. Myślałem, że ja zdążę złapać, ale po kolejnych kilku krokach czapa była już w połowie uda, a w połowie pierwszego kilometra zaczęła mijać kolano. W dodatku przesunęła się do wewnętrznej strony i wyglądało to co najmniej osobliwie. Zastanawiam się kiedy się zatrzyma. Nogawki na łydkach są wąskie i nie wyobrażam sobie że by czapka mogła wyjść dołem. Na szczęście zatrzymała się pod kolanem. Z przodu. Ciekawie. Tak zrobiłem 5km i to z życiówką. Grunt to się nie dać rozproszyć ?

Tags: , , , , , , ,

Related Articles

2 Komentarze. Zostaw komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
Oby do przodu… czyli… plan na 2020
Najlepsza impreza biegowa świata… czyli… dlaczego warto biegać parkruna