– Który masz numerek?
– 78
– A ja 74, ale w kiblu byłem…
Emocje sięgały zenitu, zamieszanie było coraz większe, a czas uciekał. Każdy to znosił na swój sposób; jedni milczeli lub rozgrzewali się z boku, inni mieli znakomite humory i opowiadali sobie biegowe anegdoty, a jeszcze inni wtykali palce w kartkę papieru i pokazywali sędzinie, że „przecież jestem tutaj na liście i dlaczego teraz nie biegnę?” Ktoś rzucił hasło, żebyśmy ustawili się w grupki kategoriami i coś ustalili. Przyszła jakaś zawodniczka K85 (czyli wiek 85+) i pyta „czy teraz biegną ci młodzi?” Ale końca bałaganu nie było widać i już chyba każdy tracił nadzieję, że uda się to jakoś poskładać do kupy…
To tylko wycinek obrazujący jak wielkie zamieszanie miało miejsce tuż przed startem to jednego z najważniejszych biegów w moim życiu. Biegu, który (jak pewnie wiecie) ukończyłem na 3-cim miejscu, dającym mi brązowy medal Mistrzostw Polski na 1500m w kategorii wiekowej 40-44. A jak do tego wszystkiego doszło? Zapraszam do lektury 🙂
O „Mastersach”, czyli Polskim Związku Lekkie Atletyki Masters i zawodach w kategorii Masters (czyli dla zawodników powyżej 35 lat) usłyszałem z kilka miesięcy temu, chyba w podcaście Floriana Pyszela, w odcinku z Anetą Lemiesz. Jednak po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że pierwszy raz spotkałem się z tym terminem podczas Maratonu Wrocławskiego w 2017, gdzie połamałem 3h, a były to wtedy (dodatkowo) Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie i pamiętam jak na 30tym km wyprzedzały mnie 50-letnie Hiszpanki z imponującą „świeżością w kroku” (cytując klasyka), a ja miałem ochotę usiąść na krawężniku i gorzko zapłakać.
Natomiast na początku maja 2021 natrafiłem zupełnie przypadkiem na artykuł na portalu bieganie.pl o nadchodzących Mistrzostwach Polski Masters wraz z informacją, że nie trzeba być członkiem żadnego klubu, mieć licencji, spełniać żadnych minimów, ani mieć historii profesjonalnej kariery biegowej itp. żeby po prostu móc wystartować w Mistrzostwach Polski w Lekkiej Atletyce. Kiedy? Ostatni weekend czerwca. Gdzie? Olsztyn. „Eeeee, to rzut beretem! Zapisuję się! No dobra, ale na jakie konkurencje? 5000m? 10000m? Pytam więc kolegów z grupy Wzajemnej Adoracji. Antoni bez wahania rzuca: „Jesteś urodzony do biegów średnich, zapisz się na 800 i 1500m!” I tak bardzo w to uwierzyłem, że najpierw się zapisałem na oba te dystanse, a dopiero potem zacząłem sam siebie przekonywać, że mój debiut na bieżni ma być na dystansach, które bardziej kojarzą mi się segmentami na Stravie, niż prawdziwym ściganiem. Wytłumaczyłem to sobie tak: „faktycznie, masz power na krótszych dystansach, w dodatku nie wiadomo na jak długo, więc może to jest właściwy moment”. Dodatkowo argument Antoniego, że „po 10000m na bieżni w kolcach będziesz mieć tak skasowane łydy, że następnego dnia z łóżka nie wstaniesz”. Adam starał się z kolei odwieść od tego pomysłu mówiąc, że „jechać do Olsztyna, żeby pobiec kilka minut to trochę szkoda prądu”, ale koniec końców klamka już dawno zapadła. Miałem być jak Marcin Lewandowski i Adam Kszczot w wersji Oldboy…
Konkluzje na szybko były dwie: jedna dobra – miałem już kolce (za 59zł, kupione na zasadzie „a może kiedyś pobiegam na bieżni”), a druga nieco gorsza: nie miałem żadnego doświadczenia w ściganiu się na tartanie, poza kilkoma treningami w COS Cetniewo oraz Ogólnopolskim Teście na 1000m organizowanych przez Biegambolubie.pl (który nawet wygrałem w Gdańsku w 2020).
Podjąłem więc na szybko postanowienie, że mój plan treningowy na czerwiec musi zostać nakierowany na krótsze dystanse i trening na bieżni oraz, że bez pomocy z zewnątrz raczej sobie nie poradzę. Ponieważ znajomi chodzili na zajęcia z Lekkiej Atletyki do Magdy, uczestniczki IO w Atenach w siedmioboju, to zdecydowałem się spróbować i dać się nakierować na właściwe tory.
Niestety czasu było mało, więc z wielkich planów wyszły raptem 2 treningi pod okiem Magdy na gdańskim AWF + jeden trening indywidualny. Reszta to trening na ulicy, z dużą ilością interwałów i przebieżek, od 100 do 1000m w rozmaitych ilościach i konfiguracjach. Czy czułem się przygotowany? Ani trochę! Tzn pewne podstawy posiadłem, szczególnie od strony techniki biegu (za co bardzo Magdzie dziękuję!) ale oprócz 5-dniowych zakwasów po pierwszym treningu na bieżni i kilku testów na 800 i 1500m, moją sytuację można by porównać do gotowości do lotu w kosmos człowieka, który wcześniej co najwyżej spróbował kiedyś snorklingu podczas All-inclusive w Egipcie…
Żeby było zabawniej, 2 ostanie dni przez zawodami spędziłem w podróży służbowej w Czechach, skąd wróciłem w piątek bardzo późnym wieczorem. W sobotę po południu miał mnie czekać start na 1500m. Z kolei start w niedzielę na 800m odpuściłem z kilku powodów. I tak pojawiłem się na obiekcie AZS UWM w olsztyńskiej dzielnicy Kortowo…
Całość wyglądała całkiem imponująco – jak prawdziwy mityng lekkoatleyczny. Kibiców na prawdę sporo, spiker wszystko zapowiadał i komentował, wszędzie biegacze (i nie tylko, bo były też takie konkurencje jak skok w dal, wzwyż, rzut oszczepem czy pchnięcie kulą). Widok takiej ilości ludzi w rozmaitym wieku (z czego znacząca większość starsza ode mnie), którzy w profesjonalnych biegowych strojach przygotowywali się do swojego startu lub na gorąco komentowali występ, mega pozytywna atmosfera, a do tego piękna pogoda i wakacyjny klimat, to wszystko zapowiadało świetną zabawę i mocne ściganie.
Miałem godzinę do startu. Odebrałem pakiet startowy, w tym od razu dyplom za ukończenie, 2 numery startowe (na klatę i plecy), koszulkę techniczną i kilka gadżetów. Aż musiałem się dopytać czy wydawany jest jakiś chip do pomiaru czasu, ale okazało się, że odbywa się to inaczej. Przebrałem się w strój startowy w cieniu drzew i udałem się na krótką rozgrzewkę. Na ok. 30min przed startem przewidzianym na 15:28 założyłem kolce i potruchtałem w stronę startu konkurencji 1500m, czyli po przeciwległej stronie stadionu. Tam gromadzili się już biegacze zgodnie ze swoimi kategoriami wiekowymi i oryginalnym harmonogramem. Atmosfera całkiem piknikowa. Humory znakomite. Podszedł do mnie Marcin Nagórek, niegdyś znakomity średnio-dysnasowiec i multimedalista Mistrzostw Polski. Zapytał czy to ja jestem ten Bagiński z Białegostoku, co biega półtoraka w 3:50. Zaśmiałem się i odpowiedziałem, że w 3:50 to może biegam kilometr… 🙂
Na początek polecieli zawodnicy z M35 w jednym biegu, potem miała przyjść kolej a moje M40, ale tu zaczęło się całe zamieszanie. Z niewiadomej przyczyny listy startowe w rękach pani sędziny były zupełnie inne niż te opublikowane kilka dni wcześniej. Choć w M40 było nas 12 (a limit zawodników w jednym biegu to 16), to jakimś cudem wszystko zostało pomieszane i zamiast biec osobno, kategorie zostały totalnie pomieszane. Byli więc zawodnicy M35, M40, M45 i nawet M50. W 2 rzutach. Rozpętało się więc małe piekło organizacyjne i trwało to dobre kilkanaście minut. Sędzina kontaktowała się przez walkie-talkie z komitetem organizacyjnym, biegacze protestowali, poziom stresu wzrastał cały czas, a koniec końców musieliśmy wystartować w zmieszanym składzie. Przez to całe zamieszanie nie obejrzałem biegu większości z moich konkurentów i nie znałem ich wyników. Wolałem stać obok sędziny, na wypadek gdyby miała mnie wyczytać, a ja byłbym gdzie indziej (np w kiblu…) Dostałem więc 12-ty numerek do przyklejenia na nodze lub spodenkach i ustawiłem się jako 12-ty, czyli blisko zewnętrznej krawędzi bieżni. Razem było nas 16. Udało mi się na szybko zidentyfikować innych zawodników z M40, było nas chyba w sumie pięciu. Chwila uspokojenia, a przedstartowy stres, który mnie wręcz zżerał w samochodzie, nagle wyparował i chyba było mi wszystko jedno. Liczne projekcje przebiegu biegu, opracowana taktyka i kilka wariantów, obietnica złożona samemu sobie pilnowania właściwej techniki przez cały dystans – to wszystko w całym tym zamieszaniu gdzieś uciekło, a mi pozostało po prostu odpalić wrotki i przebiec 3 i 3/4 okrążenia najszybciej jak się da. Jedną rzecz zapamiętałem: orientacyjny czas podczas przekraczania linii mety na każdym okrążeniu, który miał mi dać czas poniżej 4:30 (bo tyle zakładałem, że jestem w stanie pobiec). Zamknąłem więc na chwilę oczy, wziąłem głęboki oddech i czekałem na wystrzał startera…
Jak opisać bieg , który trwa 4 i pół minuty? W sumie nie wiem… To było jak mrugnięcie okiem i w sumie niewiele pamiętam. Rzuciłem się do przodu i po ok 50m, gdy zrobiło się nieco luźniej, zacząłem zbiegać do wewnętrznej. Usadowiłem się na 4-tej pozycji ale wiedziałem od razu, że nikt z M40 nie jest przede mną. Po ok 200m zerknąłem na zegarek z ciekawości: Garmin pokazał tempo 2:50 czyli ciut za szybko. Zbliżając się do końca pierwszego (niepełnego) okrążenia zobaczyłem, że mój czas faktycznie daje mi ok 2-3sek zapasu. Pierwsze 300m w 51sek. Chyba mnie to ucieszyło, choć nie zdawałem sobie sprawy jak łatwo przesadzić. Na początku drugiego okrążenia poczułem oddech na plecach i po kilkudziesięciu metrach zostałem wyprzedzony. Już wiem po co są numery startowe również na plecach: mogłem od razu przeczytać, kto mnie wyprzedził i z jakiej kategorii wiekowej był. M45. Uff….
Tempo trzymałem całkiem nieźle. Pierwsze pełne okrążenie w 1:11 (jeśli dobrze pamiętam), potem w 1:12. I już cieszyłem się na fajny rezultat, gdy rozpoczynając ostatnie kółko po prostu zacząłem tracić siły. Nie jakoś zauważalnie, ale powera było już mniej. Nie było też ani kogo gonić, ani przed kim uciekać. Na ostatniej prostej przyspieszyłem ile fabryka dała, ale wpadając na metę zobaczyłem czas 4:33 (dokładnie to 4:33.81), co było rozczarowaniem. Ostatnie 400m w 1:19 czyli na prawdę dużo straciłem, pewnie dużo więcej niż gdybym poprzednie kółka kręcił ciut wolniej.
Padłem na ziemię i dyszałem niemiłosiernie przez minutę czy dwie. Wróciłem do zegara i zobaczyłem oficjalne wyniki. Byłem 5ty w biegu. Ale który w M40? To miało się za chwilę okazać. Zdjąłem kolce i na bosaka poleciałem na górę trybun, gdzie na tablicy wywieszane były oficjalne wyniki. Ale po chwili czekania zrozumiałem, że to tak szybko nie pójdzie. Poszedłem po mój plecak, założyłem buty i wróciłem pod tablicę wyników. Wszyscy zaczęli się gromadzić i wyczekiwać na rezultaty. Ale te nie nadchodziły…. Mijały minuty, kwadranse… po jakimś czasie pojawiły się wyniki w M35. No tak, bo ten bieg nie był zmiksowany z innymi… Ale naszych nie było. A wokół starszych kategorii wynikło zamieszanie wywołane niczym innym jak wcześniejszym przemieszaniem fal startowych. Zaczęły spływać pytania od znajomych, a ja nic nie mogłem odpisać, oprócz tego że czekam, że czas był taki sobie i że pewnie jestem w okolicach 5-tego miejsca (tak mi się wydawało). Jeden zawodnik z M40 zagadał do mnie i zrobił mi nadzieję, że jestem 3-ci, bo on biegł w pierwszej fali i był 4-ty, ale gość przed nim był raptem sekundę szybszy i miał czas w okolicy 4:40. To faktycznie dawałoby mi 3-cie miejsce, ale starałem się robić co mogłem, żeby o tym nie myśleć. Natomiast czekanie było katorgą… Nagle Adam podesłał linka do wyników online. Sprawdzam, ale czasy są zupełnie od czapy. Mam 4:43, jestem 6-ty, ale 2 pierwszych zawodników nie ma w ogóle czasów. Po jakiś 15min wyszedł organizator z kartką z wynikami. To samo co online, więc mówię, że coś jest nie tak i mój czas zupełnie się nie zgadza i że muszą być protokoły od sędziów z pomiaru czasu. Po kolejnych 10 minutach pojawia się nowa wersja – czas mam poprawny i jestem… pierwszy (!), ale od razu widzę, że 2 zawodników przede mną mają DNS (did not start). Nadzieja zaczęła rosnąć….Kolejny protest, czy raczej reklamacja. Po chwili wraca pan z (wreszcie) prawidłowymi wynikami. Patrzę… i jestem 3-ci. Co za ulga. Ale no właśnie… Ulga, a nie okrzyk radości. To ten moment, w którym mijam linię mety i wiem, że jestem 3-ci, bo dwóch jest przede mną, a wszyscy startowaliśmy razem. Prosta sprawa. Jesteś na podium – zostajesz na dekorację. Jesteś 4-ty lub gorzej – spadasz na chatę. Zamiast tego dostałem ponad godzinę czekania w niepewności. Powiedziałbym, że ktoś mnie okradł z emocji, o które chyba tutaj najbardziej chodzi…
Żeby było zabawniej, to do dekoracji zabrakło Marcina Nagórka, zwycięzcy. Okazało się po chwili, że właśnie startował na 400m. Postanowiliśmy więc zaczekać, żeby podium było kompletne. I tak finalnie wskoczyliśmy razem na podium, a na mojej szyi zawisł brązowy medal Mistrzostw Polski. Uff.. mogę jechać do domu… 🙂
Szkoda, że tak to wszystko przebiegało i nie mogę przestać mieć pretensji do organizatorów… Impreza była na prawdę świetna i było to ewelacyjne przeżycie. Tylko ten bałagan… był jak łyżka dziegciu w beczce miodu. Gdy jednak wsiadłem do samochodu, to zaczęło do mnie docierać co jednak osiągnąłem. Nie wiem co jest wart taki tytuł, ale jakby nie patrzeć, zostałem medalistą Mistrzostw Polski. Tego nikt mi nie odbierze. Może to takie wydarzenie „once in a lifetime”, ale patrząc na historyczne wyniki, jak i tegoroczne, na różnych dystansach, to myślę, że o jeszcze jakiś medal można się pokusić… 🙂